W tym roku Chiński Nowy Rok wypadł później niż zazwyczaj, a co za tym idzie, drugi semestr był krótszy niż zazwyczaj. Aby odrobić straty, trzeba było poświęcić kilka dni wakacji.

Ja ostatnie trzy lekcje miałam 29 czerwca (czułam się po nich jak po całym dniu orania w polu), dwa kolejne dni spędziłam siedząc bezczynnie za biurkiem, a później zaczęły mi się wakacje. Inni nauczyciele musieli chodzić do szkoły aż do 10-ego lipca.

Od momentu gdy pisałam pierwszy post na temat mojej nowej pracy, minęło mnóstwo czasu. Tzn. minęły niecałe dwa miesiące, ale tyle się w tym czasie zmieniło (zwłaszcza w kwestii moich odczuć), że wydaje mi się jakby minęły całe wieki. Dlatego uznałam, że najwyższa pora na podsumowanie mojego dotychczasowego doświadczenia z chińskim szkolnictwem.

Komuś mogłoby się wydawać, że praca nauczyciela nie jest taka zła. Przede wszystkim, w tygodniu prowadzę tylko 18 lekcji. Równa się to 12 godzinom zegarowym, bo każda lekcja w szkole podstawowej trwa tylko 40 minut. 12 godzin pracy tygodniowo to tyle, co półtora dnia w korpo. Super. Co prawda muszę w szkole spędzać znacznie więcej czasu i odrabiać “office hours”, które równają się siedzeniu przy biurku i korzystaniu z najgorszego internetu na świecie, ale innych obowiązków nie mam. Pozostali nauczyciele sprawdzają zeszyty, przyjmują małych interesantów, a czasami nawet ich jeszcze douczają, ale jako że ja jestem specjalnym okazem – niemówiącym po chińsku białym człowiekiem – to takowych obowiązków nie mam. Dzieci czasami podchodzą do mojego biurka i zaczynają mówić coś po chińsku, ale wtedy po prostu odsyłam ich do Jin, wskazując na nią palcem. Okazjonalnie mówią do mnie po angielsku, ale wtedy pytają o moje imię, kraj pochodzenia i wiek, więc po prostu im odpowiadam.

Tak więc siedzę sobie przy biurku i przeklinam Chińczyków za ich cenzurę, która uniemożliwia mi normalne funkcjonowanie w wirtualnym świecie. Jadąc do Chin wiedziałam, że nie będę miała Facebook’a i Gmail’a, ale nie sądziłam, że otworzenie zwykłej strony z polskimi newsami będzie sprawiać mi tyle trudności. Tego bloga założyliśmy na Onecie, abyśmy mogli z niego w ogóle korzystać, (WordPress też oczywiście jest tutaj zablokowany), ale bywają dni, kiedy nie udaje mi się załadować naszej strony, a także wielu innych, które teoretycznie powinny działać. Śmieszą mnie komunikaty informujące, że strona na którą chcę wejść już nie istnieje albo została przeniesiona. Nie wiem, czy Chińczycy nigdy nie próbują na takie wejść, czy w całej swojej naiwności, po prostu wierzą we wszystko co jest napisane.

W każdym razie, siedzę sobie przy biurku godzinami i zajmuję sobą, a lekcji mam “tylko” 18. Niestety niektóre, żeby nie powiedzieć większość z nich, można porównać do ciężkiej pracy fizycznej. Wychodzę z nich w stanie lekkiego omdlenia, z pękającą głową, huczącymi uszami, cała mokra, czerwona i oszołomiona do tego stopnia, że muszę się zastanawiać, w którą stronę iść, żeby trafić z powrotem do biura. Wszystko to za sprawą bandy blisko 50-ciu dzieciaków z piekła rodem. Zero dyscypliny, ogłady, szacunku do nauczyciela i siebie nawzajem, za to mnóstwo hałasu, wrzasku, przekrzykiwania, śmiechów, bicia się, leżenia na ławkach, przysypiania i tego, co po angielsku nazwałabym “attitiude”. A po środku tego wszystkiego – ja i Jin, której uczniowie też oczywiście się nie boją. Chodzi biedna po sali, upomina ich i rozstawia po kątach, ale to tylko kropla w morzu potrzeb. Nie wiem czy jakbym miała 10-ciu nauczycieli na lekcji, to byliby w stanie umożliwić mi normalne prowadzenie zajęć. No chyba że, mieliby takie metody, jak kobieta, która trafiła na moją lekcję w zastępstwie, gdy Jin się rozchorowała. Mianowicie, któregoś poniedziałku, gdy uczyłam pierwszą klasę w tygodniu, która jest jednocześnie tą najgorszą, jeden chłopiec najwyraźniej zrobił coś nie tak. Ja nawet nie zauważyłam co, ale to pewnie dlatego, że w tej klasie prawie wszyscy są niegrzeczni. W każdym razie, w pewnym momencie ta nauczycielka podeszła do niego i zaczęła coś krzyczeć. Po chwili złapała go za rękę i zaczęła ciągnąć. On stawiał opór, więc kazała wstać dziecku, które siedziało obok i zrobić miejsce. Wtedy siłą wyciągnęła go zza biurka i zaczęła ciągnąć w stronę wyjścia. On już wtedy płakał i próbował się wyrwać. Ratował się łapiąc wszystkie ławki po drodze, ale ona była silniejsza i powoli zaciągnęła go do drzwi, a później na zewnątrz. Ja stałam zszokowana na środku klasy i nie mogłam oderwać oczu od całego zajścia. Zupełnie zapomniałam o dziecku, które właśnie odpowiadało.

Pierwszy raz byłam świadkiem czegoś takiego. W Polsce oczywiście byłoby to nie do pomyślenia i od razu znalazłoby się w wiadomościach. Tutaj najwyraźniej jest to praktykowane, bo dzieci miały świetną zabawę, śmiały się i biły brawo. Ewidentnie nie podzielały mojego zaskoczenia.

Po paru minutach wrócił zarówno chłopiec, który od razu udał się na swoje miejsce, jak i nauczycielka, z szerokim uśmiechem na twarzy. Hmm, przed przyjazdem do Chin słyszałam, że tutaj stosuje się kary fizyczne wobec dzieci, teraz stałam się tego świadkiem. Nie jest to chyba szczególnie częste, ale jak pokazuje powyższy przykład, zdarza się.

Na szczęście są też spokojniejsze klasy i te lubię najbardziej, ale mam ich tylko dwie, może trzy. Tam dzieci siedzą spokojnie w ławkach, grzecznie zgłaszają się do odpowiedzi, a z dyscypliną nie ma większych problemów. Skąd takie różnice pomiędzy poszczególnymi klasami? Nie mam pojęcia.

Jestem jednak przekonana, że za zachowanie dzieci musimy winić przede wszystkim dorosłych. Nauczyciele w mojej szkole kompletnie nie interesują się tym, co robią dzieci, prawie nigdy nie zwracają im uwagi i zdają się akceptować wszelkie wybryki (wyjątek stanowi oczywiście wyżej wspomniana kobieta). Za przykład niech posłuży moje biuro. Podczas przerw wpadają do niego tabuny rozwrzeszczanych dzieci. Wbiegają z krzykiem, zostawiają otwarte drzwi, ruszają do biurka nauczyciela, na którym przekładają i oglądają co im się podoba (jeśli nauczyciela nie ma), śmieją się, krzyczą, a na koniec wybiegają zostawiając otwarte drzwi albo zatrzaskując je za sobą. Jeszcze nie widziałam, żeby ktoś zwrócił im uwagę. A jeśli się tego nie robi, to skąd dzieci mają wiedzieć jak się zachowywać?! Rodzice i dziadkowie im nie powiedzą, bo sami nie wiedzą.

Z drugiej jednak strony, nauczyciel w Chinach to przecież też Chińczyk, więc też nikt go nigdy nie nauczył jak się zachowywać. Skąd on ma to wiedzieć?

Dlatego w trakcie lunchu na stołówce jest hałas, bo nauczyciele zamiast odłożyć tacki (które są metalowe), rzucają je, a później to samo robią z miseczkami (również metalowymi) i pałeczkami. Natomiast po lunchu, nasz pokój zamienia się w targowisko, bo przychodzą różne nauczycielki i drą się wniebogłosy. Nigdy nie używają normalnego tonu głosu.

Mamy też w pokoju nauczyciela, który generalnie jest cichy i raczej mi nie przeszkadza, ale chyba jeszcze nie widziałam, żeby chociaż raz zamknął za sobą drzwi. Zawsze zostawia je otwarte, a ja zastanawiam się dlaczego. Podczas przerw na korytarzach jest tak głośno, że przy otwartych drzwiach jest to nie wytrzymania i na niczym nie można się skupić. On jednak wciąż otwiera te drzwi i podobnie robią inni nauczyciele, a ja wciąż biegam i je zamykam. Czasami nie zdążę jeszcze usiąść, a już ktoś wkłada głowę przez drzwi, po czym ucieka i zostawia je otwarte, a ja znów muszę je zamknąć i nigdy nie ma końca. Masakra!

Reasumując, w szkole jest bardzo głośno i ciągle jestem poirytowana zachowaniem dzieci, a także ignoranckich nauczycieli, którzy nie bardzo wzięli sobie do serca misję jaką jest szeroko pojęta edukacja młodych ludzi i dawanie przykładu. Na szczęście przyszedł czas na odpoczynek i przez najbliższe dwa miesiące nie będę musiała zaprzątać sobie tym wszystkim głowy.

A na koniec muszę jeszcze dodać, że od czasu do czasu zdarzy się jakieś dziecko, które zapuka przed wejściem do pokoju, powie cichutkim głosem o co mu chodzi, po czym wyjdzie zamykając za sobą drzwi. Jest to bardzo rzadkie zachowanie, więc pośród innych pozostaje niemal niezauważone, ale warto o tym wspomnieć. Natomiast w klasach, nawet tych najgorszych i najgłośniejszych, też zawsze znajdzie się kilkoro dzieci (głównie dziewczynek), które skrupulatnie zapisują wszystkie nowe słówka (czasami robią dodatkowo rysunki), zgłaszają się do odpowiedzi i widać, że chcą się czegoś nauczyć, ale uniemożliwiają im to inne, rozbrykane i rozwrzeszczane bachory. Dla tych właśnie dzieci, przychodzę codziennie do szkoły, a po zakończonej lekcji, odczuwam ogromną satysfakcję. Wiem, że nauczyłam je czegoś, czego nie ma w ich książkach i czego nie dowiedziałyby się od chińskiego nauczyciela.

Poza tym, szkoła, w której pracuję, przyjęła mnie bardzo ciepło i serdecznie. Jin nie ma sobie równych, co już wielokrotnie powtarzałam, ale inni nauczyciele też są bardzo mili i pomocni. Mało kto ze mną rozmawia, ale zawsze się uśmiechają i częstują mnie owocami albo przekąskami. Natomiast gdy nie ma Jin, a ja nie wiem jak dojść do odpowiedniej sali, nie potrafią wytłumaczyć mi drogi, ale zaprowadzają mnie pod same drzwi.

Kolejnym plusem mojej szkoły jest to, że raz w miesiącu każdy nauczyciel dostaje owoce. Za pierwszym razem dostałam pudło małych i żółtych w środku arbuzów oraz torbę liczi, a w następnym miesiącu dwa wielkie melony i torbę bananów.

dsc_0597-copy dsc_0601-copy dsc_0604-2-copy dsc_0617-copy dsc_0637-copy

Superintendent i my.

1 lipca, czyli ostatniego dnia, kiedy musiałam przyjść do szkoły, dostałam wiadomość od Sam, że po południu musimy jechać na spotkanie zagranicznych nauczycieli. Myślałam, że będzie to tak samo nudne posiedzenie jak to, które mieliśmy zaraz po przyjeździe do Suzhou, ale na szczęście, zostałam mile zaskoczona.

Spotkanie było w nowoczesnym budynku, gdzie znajduje się siedziba Wuzhong District Education Bureau. Gdy Sam i ja dotarłyśmy na miejsce, w sali konferencyjnej było już kilkanaście osób. Wkrótce dowiedziałam się, że w Suzhou jest znacznie więcej zagranicznych nauczycieli, niż przypuszczałam. Poza Kubą, Simonem, Kasprem i mną, jest jeszcze Ron z Newcastle w Australii (poznaliśmy go przelotnie jeszcze w Hangzhou), Margaret również z Newcastle, tyle tylko, że w Anglii, dwie Ukrainki, dwóch brytyjskich nauczycieli W-F’u i kolejne dwie Brytyjki (jedna hinduskiego, a druga afrykańskiego pochodzenia). Jest też oczywiście Rosjanka Maria, która dotarła znacznie później i którą chyba wszyscy znają, bo uczy muzyki, codziennie w innej szkole. W mojej pojawia się około dwa razy w miesiącu.

Na stole były karteczki z nazwiskami, więc Kasper i ja nie mogliśmy siedzieć razem. Mi trafiło się miejsce na szczycie stołu, na przeciwko głównego przemawiającego, o zagadkowym tytule superintendent, który na wizytówce był napisany z błędem (Kuba nie omieszkał mu później zwrócić na to uwagi).

W każdym razie, superintendent wygłosił przemowę po chińsku, bo jak powiedział, jest to od niego wymagane. Sue tłumaczyła. Później wygłosił kolejną przemowę, tym razem po angielsku, którym włada bardzo dobrze. Generalnie ostro narzekał na naszą firmę, co wszyscy przyjęliśmy z ogromnym entuzjazmem. Dobrze było usłyszeć, że nie tylko my mamy z nimi przerąbane. Okazało się, że nie dbają nawet o jednego ze swoich największych klientów.

Najwyraźniej w tym semestrze mieli zapewnić 30 nauczycieli do Suzhou, a jak widać dobili mniej więcej do połowy tej liczby. Od nowego roku ma tu być 60 nauczycieli, ale chyba nikt nie wierzy, że faktycznie tak będzie.

Nie wiem dlaczego, ale superintendent powiedział, że oni nie mogą szukać nauczycieli na własną rękę, tylko muszą to robić przez agencję. Ewidentnie źle trafili, ale chyba niewiele mogą na tym etapie zrobić.

W każdym razie, nam superintendent nie szczędził pochwał i mówił jak bardzo się cieszy z naszej obecności i że chciałby abyśmy zostali jak najdłużej. Na koniec posunął się nawet o krok dalej i powiedział, że nas … kocha! Jak dla mnie, było to dość zaskakujące, ale na pewno miłe. Ktoś wreszcie potraktował nas jak ludzi!

Niestety kolejnym punktem programu były nasze przemowy, czyli to, czego nie lubię najbardziej. Każdy musiał powiedzieć coś od siebie. Musiałam i ja. Jak zwykle, posiliłam się tylko na kilka zdań. Podobnie zrobiła cała reszta, jedynie poza Ronem, który miał akurat bardzo dużo do powiedzenia.

Gdy oficjalna część spotkania dobiegła końca, udaliśmy się na kolację do pobliskiej restauracji. Usiedliśmy przy dwóch dużych stołach z obrotowymi płytami na środku, a kelnerki zaczęły przynosić potrawy. Był kurczak, kaczka, ta sama pyszna ryba, którą jedliśmy w Luzhi, meduzy (które są znacznie twardsze niż można by przypuszczać), korzenie lotosu na słodko i kilka innych potraw, których nie dość, że nie umiem nazwać, to nawet opisać. Był też sok z arbuza oraz czerwone i białe wino, ale w małych ilościach. Być może nie chciano ryzykować, że ktoś wypije za dużo. W końcu przy stołach siedzieli przedstawiciele Polski, Ukrainy i Anglii, którzy z abstynencji raczej nie słyną.

Poza tym co znajdowało się na obrotowej płycie, każdy dostał też serię talerzyków z małymi posiłkami. Najpierw były małe kosteczki mięsa, każde innego rodzaju (w tym miniaturowy stek), później przepyszna małża, następnie spaghetti bolognese, a na koniec mały torcik na deser. Kasper i ja byliśmy zachwyceni, bo znów spróbowaliśmy wielu nowych rzeczy i wszystko było naprawdę przepyszne, a wieczór spędziliśmy w miłej atmosferze.

Napisane przez

Małgorzata Kluch

Cześć! Tutaj Gosia i Kasper. Blog wysrodkowani.pl jest poświęcony podróżom i życiu w Chinach. Po pięciu latach spędzonych w Azji i eksploracji tamtej części świata, jesteśmy z powrotem w Europie, odkrywając nasz kontynent.