Jak już wspomniałam w poprzednim wpisie, Guilin to zdecydowanie highlight naszej ostatniej podróży po Chinach. Miasto jest spokojne, bardzo urokliwe, zielone i przede wszystkim, przyjazne zwiedzającym (pierwsze rozkłady jazdy autobusów zapisane pinyinem, jakie widzieliśmy w tym kraju).

Było nam tam naprawdę dobrze, a gdy przyszło wyjeżdżać, żałowałam, że nie możemy zostać dłużej.

Na pewno nie bez znaczenia jest fakt, że trafiliśmy do bardzo fajnego hostelu. Nie dość, że standard był co najmniej akceptowalny, to w dodatku obsługa mówiła płynnie po angielsku oraz służyła pomocą i informacją turystyczną. Jest to dopiero drugi tego typu przybytek, na jaki trafiliśmy w Chinach (pierwszy był w Luoyang) i dlatego w tym miejscu chciałabym zachęcić odwiedzających Chiny do korzystania z hosteli młodzieżowych. My mamy z nimi znacznie lepsze doświadczenia niż z hotelami i wszelkimi innymi przybytkami.

Pagody.

W samym mieście do zwiedzania jest całkiem sporo, ale nas tak naprawdę zauroczyło tylko jedno miejsce (oczywiście z tych, za wejście do których trzeba było zapłacić). Mowa o słynnych pagodach: The Sun Pagoda oraz The Moon Pagoda, które są naprawdę piękne i wspaniale się uzupełniają. Stoją na jeziorze, a zatem otoczone są wodą i mnóstwem zieleni. Tworzy to przepiękny widok, na który ja osobiście wręcz nie mogłam się napatrzeć. Co ciekawe, aby przedostać się z jednej pagody do drugiej, trzeba przejść tunelem znajdującym się pod wodą. Dla nas takie rozwiązanie było nowością.

Na tablicy informacyjnej napisano, że nasze życie będzie kompletne, gdy dostaniemy się na szczyt pagody słońca. Jest to spora przesada, ale widoki z góry naprawdę ładne. Co ciekawe, jest to też podobno najwyższa miedziana pagoda na świecie.

Wieczorem obie pagody zaświeciły kolorowymi światłami, które może i są trochę tandetne, ale i tak przyjemnie było patrzeć zarówno na nie, jak i na ich odbicie w wodach jeziora.

My z piwami w rękach, zasiedliśmy wtedy na wielkich kamieniach, które można znaleźć w wielu miejscach wokół jeziora i upajaliśmy się chwilą. Było bardzo wakacyjnie.

untitled-1 untitled-2

Parki.

Przechadzając się po mieście zauważyliśmy, że każde mijane wzgórze jest również parkiem udostępnionym do zwiedzania. Po odwiedzeniu dwóch z nich, możemy powiedzieć, że ceny niestety powalają, a takie atrakcje to przyjemność co najmniej wątpliwa.

Trzeba przyznać, że ze szczytów widoki są wspaniałe i fajnie popatrzeć sobie na miasto z góry, ale dlaczego trzeba za to tyle płacić, pozostaje dla mnie zagadką.

Diecai Hill oraz Elephant Trunk Hill.

Na Diecai Hill wybraliśmy się w pierwszej kolejności. Są tam ścieżki spacerowe, pawiloniki, a nawet jaskinie z małymi rzeźbami skalnymi. Są też piękne widoki na całe miasto, więc jeśli ktoś chciałby je zobaczyć, to chyba warto tu wstąpić.

dsc_0145-copy dsc_0149-copy dsc_0156-copy

Co do drugiego wzgórza, czyli Elephant Trunk Hill, to wizyty w tym miejscu nie polecałabym nikomu. Wstęp jest drogi, a do zobaczenia nie ma tam praktycznie nic! Jest to jedno z najbardziej znanych miejsc w mieście, ale jego sława opiera się tylko i wyłącznie na dużej skale z dziurą w środku, która przypomina słonia tylko wtedy, gdy naprawdę chcemy go zobaczyć. Można pochodzić trochę po ścieżkach, zajrzeć do świątynki, a także kupić wino owocowe w pięknych butelkach (swoją drogą bardzo dobre), ale jak dla mnie jest to atrakcja, którą spokojnie można sobie odpuścić. Zwłaszcza, że rzekomego słonia można zobaczyć również z ulicy, nie wchodząc na teren parku.

dsc_0199-copy

Pogoda zmienną jest.

Do Guilin zawitaliśmy w lipcu. Upały były straszne, a wilgoć nie do zniesienia. Co chwilę padał też deszcz. Takie zachowanie pogody było dla nas nowością, chwilami naprawdę niedorzeczną. Bywało, że zaczynała się prawdziwa ulewa i trzeba było szybko szukać schronienia, aby nie przemoknąć do suchej nitki. Czasami trwało to dłużej, czasami zaledwie kilka minut. Bywało też tak, że padał drobniutki deszcz, na który praktycznie nie zwracaliśmy uwagi. Padał sobie kilka minut, później przestawał, później znowu padał i tak w kółko. Szkoda tylko, że nie niósł praktycznie żadnej ochłody!

Należy też zaznaczyć, że jeśli chodzi o nasze doświadczenia z deszczem w Chinach w ogóle, to jest on o tyle ciekawy, że w większości przypadków pada gdzieś od boku. Parasole są praktycznie bezużyteczne, bo co z tego, że będziemy mieli suchą głowę, jeśli zmokną nam plecy, ręce, nogi, a także buty i ewentualnie plecak?!

A wracając do samego Guilin, to zaobserwowaliśmy tam jeszcze jedno ciekawe zjawisko. Otóż któregoś dnia, stan wody w rzece znacznie się podniósł. Zalało promenadę, na której bodajże jeszcze dzień wcześniej popijaliśmy sobie piwko. Zalało też figury koni, które stały na brzegu. Woda w rzece była brązowa i lekko wzburzona, wyglądała jak typowa woda powodziowa. O dziwo, nie przeszkodziło to niektórym osobom, aby w niej pływać! Nie tylko było to niebezpieczne, ale również obrzydliwe. My patrzyliśmy z niedowierzaniem, zwłaszcza na śmiałków, którzy wypływali na środek rzeki.

A konkluzja jest taka, że Chińczykom po raz kolejny udało się nas zaskoczyć!

Informacje praktyczne: hostel, w którym się zatrzymaliśmy, nazywa się Parkside Hostel. Aby tam dotrzeć, należy wsiąść w autobus jadący do Seven Star Park. Stamtąd już na piechotę, bo to tylko kawałek.

Napisane przez

Małgorzata Kluch

Cześć! Tutaj Gosia i Kasper. Blog wysrodkowani.pl jest poświęcony podróżom i życiu w Chinach. Po pięciu latach spędzonych w Azji i eksploracji tamtej części świata, jesteśmy z powrotem w Europie, odkrywając nasz kontynent.