W Banaue dworca z prawdziwego zdarzenia nie ma. Z autobusu wysiada się właściwie wprost na ulicę, a tam już czekają naganiacze, którzy chętnie zawiozą nas gdzie tylko będziemy chcieli.
O dziwo, my wysiadając z autobusu trafiliśmy wprost na Filipińczyka z moim nazwiskiem zapisanym na kartce. Ktoś faktycznie wcześniej kontaktował się ze mną mailowo w sprawie szczegółów naszego przyjazdu, ale jako że ja takowych nie znałam, to mu ich nie podałam (jedynie datę przyjazdu, która jak mi się wtedy wydawało, była zaledwie optymistyczną wersją, zakładającą, że uda nam się kupić bilety na nocny autobus już pierwszego dnia).
On najwyraźniej wiedział jednak lepiej, bo transport już na nas czekał!
Inna sprawa, że gdy chwilę później zobaczyliśmy ów transport, to po pierwsze oniemieliśmy, a po drugie nie bardzo chcieliśmy do niego wsiadać.
Otóż stał przed nami pojazd wcześniej nam nieznany, bardzo małych rozmiarów i bynajmniej nie napawający przekonaniem, że czeka nas bezpieczna podróż. Mowa o niezwykle popularnym na Filipinach tricycle, który o dziwo jest w stanie pomieścić więcej osób niż mogłoby się w pierwszej chwili wydawać. Tym razem, w swojej maleńkiej przyczepce, pomieścił i nas i nasze bagaże.
W środku było jednak ostrzeżenie: “No fat chicks”. Dobrze, że my póki co, nie zaliczmy się do tej kategorii.
Rice Homestay.
Podczas naszego pobytu w Banaue, zatrzymaliśmy się w Rice Homestay, miejscu, które z czystym sumieniem możemy polecić. Nie tylko wszyscy pracownicy byli bardzo mili i pomocni, ale również warunki nie pozostawiały zbyt wiele do życzenia. Oprócz tego, funkcjonuje tam restauracja z bardzo dobrym jedzeniem. Nie wiem czy ich mięso naprawdę jest takie dobre, czy to tylko nam się tak wydawało (bo przyjechaliśmy z Chin, w których kurczak nie ma smaku), ale byliśmy wręcz zachwyceni. Jedyne do czego można się przyczepić to fakt, że porcje nie są zbyt duże, ale z tym zjawiskiem spotykaliśmy się podczas całego naszego pobytu na Filipinach.
Hapao Rice Terraces.
Don Don, czyli Filipińczyk, który nas przywiózł, a później stał się też naszym przewodnikiem, od razu rozplanował nam cały pobyt. Jako że my nie byliśmy zbyt dobrze zorientowani w okolicznych atrakcjach, zdaliśmy się na niego całkowicie.
Początkowo myśleliśmy, że pierwszy dzień przeznaczymy na odpoczynek, ale Don Don miał inny zamysł. Dlatego tuż po śniadaniu i ablucji, wylądowaliśmy na naszej pierwszej wycieczce.
Don Don zorganizował nam młodego kierowcę, który zawiózł nas do biura w pobliżu tarasów Hapao, gdzie musieliśmy się zarejestrować i gdzie została nam przydzielona przewodniczka o imieniu Paula. Dalej pojechaliśmy już w czwórkę (my w przyczepce, kierowca i przewodniczka na motorze).
Pogoda za bardzo nam nie dopisała, gdyż prawie cały czas padało i było dość pochmurno. Temperatura też nie należała do najwyższych.
Dla nas nie miało to jednak większego znaczenia, gdyż widoki i tak były piękne. Tarasy ryżowe to zawsze bardzo klimatyczne miejsca, w których naprawdę można się zatracić. Myślę, że każdy podróżujący do Azji, powinien zobaczyć je przynajmniej raz.
Wracając jednak do pogody, to oczywiście byliśmy kompletnie nie przygotowani na deszcz. W związku z tym, Paula poleciła nam kupić worki na śmieci, które następnie zaadoptowała na płaszcze przeciwdeszczowe. O dziwo zadziałały całkiem nieźle (przynajmniej do czasu).
Posiadanie przewodnika ma też inne zalety, a mianowicie możliwość dowiedzenia się czegoś więcej o odwiedzanym miejscu. Paula opowiedziała nam o tym, jak ludzie co roku muszą umacniać murki otaczające tarasy, jak formują na nich wzory i do czego służą duże kamienie wystające ze ścieżki (do opierania się podczas posiłku).
Wiemy też już, że poletek nie zasiewa się od razu w całości. Najpierw na małym obszarze sadzi się sadzonki, a dopiero jak podrosną, rozsadza się je na wszystkich polach.
My trafiliśmy akurat na ten moment, kiedy sadzonki jeszcze nie zostały rozsadzone. Normalnie ryż sadzi się właśnie w styczniu, ale jak temperatura jest zbyt niska, to trzeba czekać. Ryż rośnie 6 miesięcy i zbiory są w czerwcu lub lipcu. Później na polach można posadzić jeszcze warzywa.
Szkodnikami, które niszczą ryż, są ślimaki. Dlatego na poletkach można zobaczyć ogromne liście. Ludzie wrzucają je do wody, aby ślimaki na nie wchodziły i aby łatwo można było je później usunąć. Do usuwania ślimaków, używa się też kaczek. Paula powiedziała, że jak była młodsza to też jadła te ślimaki, ale teraz tego nie robi, gdyż podwyższają cholesterol.
Podczas naszej wizyty, widzieliśmy kilka osób, które pracowały przy ryżu. To naprawdę bardzo ciężkie zajęcie, które odbija się na ich zdrowiu i życiu. Całymi dniami garbią się i stoją w zimnej wodzie po kolana, przez co na starość chodzą zgięci w pół, gdyż nie są już w stanie się wyprostować. Co więcej, z tej pracy nie ma nawet zbyt dużych zysków materialnych. Podobno z jednego metra kwadratowego, jest tylko kilogram ryżu.
Gorące źródła.
Po krótkim trekkingu wśród poletek ryżowych, trafiamy na gorące źródła i z przyjemnością się w nich zanurzamy. Woda jest przyjemnie ciepła, zwłaszcza, że trochę już przemokliśmy.
Czy jest coś lepszego niż naturalne gorące źródła pod gołym niebem?! Wokół nas są piękne góry i mnóstwo drzew. Powietrze jest czyste i słychać szum wody. Trochę pada, ale absolutnie nam to nie przeszkadza. Przez długi czas jesteśmy w wodzie zupełnie sami. W sumie przewija się kilka osób, ale tłumów z pewnością nie ma. Spędzamy tam około godziny i jest to bardzo relaksacyjny czas.
Niestety droga powrotna jest już dużo mniej przyjemna. Jesteśmy całkowicie przemoknięci i musieliśmy założyć na siebie mokre ubrania, a to nigdy nie jest fajne. Deszcz w ogóle nie odpuszcza i robi się coraz zimniej. A poza tym, Paula kazała sobie zapłacić dodatkowe P200 za możliwość wracania inną drogą. Nie taka była umowa i chociaż dajemy jej pieniądze, to później skarżymy się w naszym homestay’u. Ku naszemu sporemu zaskoczeniu, Don Don oddaje nam później P400 za Paulę i za to, że kierowca nie zawiózł nas na taras widokowy, co też było nam obiecane. Dlatego w tym miejscu chciałabym polecić usługi Don Dona. Zajął się nami znakomicie (o czym będzie więcej jeszcze w następnym poście), bardzo dużo się od niego dowiedzieliśmy i ogólnie wywarł na nas bardzo dobre wrażenie.
Informacje praktyczne: w Banaue zatrzymaliśmy się w Rice Homestay. Kobieta, która się nami zajmowała, ma na imię Sela. Stałym gościem jest tam też nasz przewodnik Don Don, którego na facebooku można znaleźć pod nazwiskiem Dhone Lopez. Jego e-mail to: vic_dhone@yahoo.com, a numer telefonu to: 09059333589.
Jestem przekonana, że w wiele miejsc w tamtych okolicach, można wybrać się samodzielnie, ale ja nie jestem w stanie udzielić żadnych pomocnych informacji. Nie zdążyłam zorientować się w okolicy. Poza tym, oboje byliśmy bardzo zadowoleni z usług przewodników. A cenowo wyglądało to tak: P1840 za Hapao Rice Terraces i P2400 za Batad Rice Terraces (o tym miejscu będzie w następnym poście).