W kwietniu wybraliśmy się do prowincji Sichuan, żeby zobaczyć wielkiego, wykutego w skałach buddę.
Było to jedno z pierwszych miejsc, o których zamarzyłam po przyjeździe do Chin i jak widać, jedno z ostatnich, które udało mi się tam zobaczyć.
Na tym etapie, oboje mieliśmy już dość jeżdżenia po tym kraju i ta krótka wycieczka tylko utwierdziła nas w tym przekonaniu. Uznaliśmy wtedy, że prawdopodobnie nie ruszymy się poza miasto aż do końca czerwca.
Enough is enough!
Okolice Chongqing są piękne i odwiedzane przez niewielu turystów, ale dojazdy są niewyobrażalnie uciążliwe, chociaż zazwyczaj chodzi o zaledwie kilkadziesiąt kilometrów.
Nigdzie dalej nie chciało nam się jeździć, gdyż wiązałoby się to z noclegiem, wczesnym wstawaniem i zmęczeniem w sobotę, gdyż z samego rana chodziliśmy do pracy na długi, długi dzień.
Wycieczka do Leshan i Emeishan, przypomniała nam też, jak to jest pobyć trochę w tłumie chińskich turystów, w dodatku w upale.
Poza tym, po raz kolejny przekonaliśmy się, jak niewyobrażalnie drogie i niedorzeczne są wypady w chińskie góry.
Leshan Giant Buddha.
Przejdźmy jednak teraz do tematu, czyli ogromnego posągu buddy, który był głównym celem tej krótkiej wycieczki.
Leshan Giant Buddha wykuty jest w skałach o pięknym, czerwonym zabarwieniu, co tworzy dla niego idealne tło.
Mierzy sobie 70 metrów, czyli jest naprawdę potężny i robi ogromne wrażenie.
Jest w doskonałym stanie i bardzo wyraźnie widać wszelkie szczegóły.
Wzdłuż jego ciała zbudowano schody, więc można go oglądać z niemal każdej perspektywy.
Jest piękny, majestatyczny i naprawdę bardzo się cieszę, że udało nam się go zobaczyć.
Sam pobyt w tym miejscu nie należał jednak do najprzyjemniejszych.
Na tarasach widokowych były tłumy rozpychających się ludzi i zdaje się, że wszyscy chcieli mieć identyczne zdjęcie. Wyciągali ręce w specyficznym geście i podejmowali wiele prób, aby uzyskać oczekiwany efekt.
Na schodach był gigantyczny korek i chwilami tłum w ogóle nie posuwał się do przodu. Przypuszczam, że to też było spowodowane pragnieniem posiadania zdjęcia buddy z każdej możliwej perspektywy.
Ogólnie było tam za dużo ludzi, którzy jak zwykle rozpychali się, krzyczeli, śmiecili i byli nieznośni.
Na szczęście nie byli zainteresowani przebywaniem w pobliżu posągu zbyt długo i dzięki temu, udało nam się trochę odpocząć.
Znaleźliśmy kawałek cienia przy jednej z nóg buddy i tam spędziliśmy jakieś pół godziny we względnym spokoju. Nikt, ale to naprawdę nikt, nie chciał siedzieć na posadzce i podziwiać posągu.
Pagoda i świątynie.
W parku widzieliśmy ścieżki prowadzące do różnych świątyń, ale nie mieliśmy ochoty ich odwiedzać. Zawitaliśmy tylko do jednej, znajdującej się tuż przy głowie buddy.
Była bardzo ładna, ale podobnych widzieliśmy już naprawdę zbyt wiele.
Oprócz tego, w parku jest wielka, kamienna pagoda.
Natomiast wychodząc przez bramę południową, natkniemy się na duży i piękny most.
Teddy Bear Hotel.
Po wyjściu z parku, trafiliśmy do autobusu, który zawiózł nas prosto do Emeishan, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg.
Jak się później okazało, przystanek był bardzo blisko naszego hostelu, ale nam dotarcie na miejsce zajęło jeszcze jakąś godzinę.
Wydaje mi się, że to hostel podał błędny adres i zamiast przejść jakieś 50 metrów, my wystaliśmy się na przystanku, z którego później autobus zabrał nas do lasu. Następnie przemierzyliśmy sporą ilość schodów, żeby ostatecznie znaleźć się przy zabudowaniach świątynnych (tak na marginesie, bardzo ładnych). Tam uznaliśmy, że coś jest definitywnie nie tak z lokalizacją i zadzwoniliśmy do hostelu.
Na szczęście faktycznie mówili po angielsku, a w dodatku wysłali kogoś, żeby nas z tej świątyni odebrał.
Nie zmienia to jednak faktu, że lokalizację sprawdzaliśmy jeszcze na długo przed wyjazdem i definitywnie pokazywała, że hostel znajduje się w lesie.
Dlaczego? Dlaczego tak ciężko jest podać właściwy adres?
W każdym razie, hostel jest bardzo przytulny, wszyscy mówią po angielsku i wszędzie pełno misi. Na pewno jest to miejsce warte polecenia.
Emeishan.
Następnego dnia wstaliśmy wcześnie rano, żeby czym prędzej ruszyć w góry.
Niedługo miało się okazać, że prawie w ogóle się nie nachodzimy, gdyż aby dotrzeć na szczyt, najpierw trzeba urządzić sobie blisko 2-godzinną przejażdżkę autobusem, a następnie przejechać się kolejką linową.
Teoretycznie można iść, ale jako, że nie mieliśmy trzech dni, to nie mieliśmy też wyboru.
Wracając odpuściliśmy kolejkę i zeszliśmy ten kawałek schodami, ale nie był to szczególnie interesujący spacer.
Zwykły las, bez żadnych widoków i bardzo strome i meczące schody. Nieliczni, którzy zdecydowali się przemierzyć ten odcinek pod gorę, mieli niełatwe zadanie. To było naprawdę mordercze podejście.
Szczyt.
Na szczycie (3300 m. npm) była mgła, więc nie dane nam było podziwiać widoków. Zmuszeni byliśmy zadowolić się tamtejszymi zabudowaniami.
Mianowicie, wznosi się tam wielki, złoty posąg i kilka budynków świątynnych. Inne wciąż są w budowie.
Bardzo to wszystko chińskie, czyli zupełnie nowe „zabytki” plus plac budowy i zero autentyczności. Nie podobało nam się i nawet nie weszliśmy do wszystkich pawilonów.
Szczerze mówiąc była to strata czasu i pieniędzy, gdyż za bilety wstępu, autobusy i kolejkę, zapłaciliśmy 700 RMB. Cena kosmiczna, nieprawdaż?
Robotnicy.
Skoro już wspomniałam o placu budowy, to nie mogę pominąć jednego, ważnego szczegółu.
Otóż na szczycie, a także na prowadzących nań schodach, często mija się robotników, noszących na plecach ogromne, kamienne płyty. Muszą być bardzo ciężkie, gdyż mężczyźni mają do nich specjalne szelki i podkładki. Wszystko wygląda jednak na własną robotę, a nie żaden profesjonalny sprzęt i szczerze mówiąc, uważam to za szokujące.
Strasznie mnie wkurza, że Chiny chcą uchodzić za takie wielkie mocarstwo i chwalą się swoimi wielkimi osiągnięciami (chociaż wszyscy wiedzą, że regularnie kradną technologie od innych krajów), ale nie pokazują, czyim kosztem rozbudowuje się ten kraj.
Lasy wieżowców, imponujące posągi, największe metropolie, najdłuższe mosty, a za tym wszystkim, biedni robotnicy ze wsi. Pracują na wysokościach, często z prowizorycznym zabezpieczeniem lub bez, wdychają toksyny, noszą niewyobrażalne ciężary na plecach i nie mają nawet odpowiednich ubrań, ani profesjonalnych kasków.
Strasznie przykro na to patrzeć.