Ku naszej wielkiej uciesze, Jin zaprosiła nas do swojej rodzinnej miejscowości, która znajduje się ok. godzinę jazdy samochodem od Suzhou. Pewnej niedzieli, razem ze swoim mężem i małym synkiem, odebrała nas spod szkoły i wyruszyliśmy na wycieczkę.
Udaliśmy się do Luzhi, małego miasteczka, które jak się okazuje, jest dość znaną atrakcją turystyczną. Podobnie jak w Suzhou, są tam kanały, a wzdłuż jednego z nich, rozciąga się zabytkowa uliczka. Na szczęście po obu stronach jest bardzo wąska, więc żaden pojazd się nie zmieści, a dzięki temu odbywa się tam tylko i wyłącznie ruch pieszy.
Można tam znaleźć małe sklepiki, które oferują ręczne wyroby i oczywiście, jak na Chiny przystało, mnóstwo stoisk z jedzeniem o najróżniejszych formach i smakach. Jest też sklep, który funkcjonuje nieprzerwanie od ponad stu lat, a specjalizuje się w sprzedaży piklowanych warzyw. Przechowywane są one w plastikowych beczkach, które zajmują dużą część przestrzeni. Nad ladą wisi natomiast sporych rozmiarów portret Mao.
Poza tym, idąc wzdłuż kanału, co rusz napotyka się na małe, kamienne mostki, a także przeróżne zabytki. Mąż Jin najwyraźniej miał jakiś zbiorczy bilet, bo weszliśmy do większości z nich.
Zacznę jednak od początku. A zatem, zwiedzanie zaczęliśmy od galerii sztuki artysty o imieniu Zhang Xing. Jest on znaną postacią (o czym może świadczyć chociażby to, że ma zdjęcie z Tony’m Blaire’em), pełniącą w Chinach wiele funkcji i cieszącą się wieloma tytułami, spośród których najciekawszy wydaje mi się – People’s Outstanding Artist, który został mu nadany przez chińskie Ministerstwo Kultury. W galerii znajduje się mnóstwo obrazów jego autorstwa, z których prawdopodobnie najbardziej interesujący jest Picture of Southern Yangtze River Regions in Misty Rain, którym ustanowił rekord Guinness’a. Jest to mianowicie najdłuższy obraz na świecie. Mierzy aż 73 metry, jest szeroki na 0,77 metra, a składa się na niego 60 arkuszy papieru.
Po obejrzeniu wielu wspaniałych dzieł sztuki, a także jaj dinozaurów (tak, w galerii można zobaczyć jaja dinozaurów), Jin oświadczyła, że ”morning is over” i udaliśmy się na lunch do tajwańskiej restauracji.
Popołudnie było pełne wrażeń, bo jak się okazało, Jin zaplanowała dla nas całą masę atrakcji.
Symbol miasta.
Tuż przed wejściem na wąskie uliczki przy kanale, znajduje się kamienny posąg zwierzęcia, którego mieszkańcy Luzhi uważają za symbol miasta. Jest to zwierzę niezwykłe, gdyż potrafi poruszać się z ogromną prędkością. W ciągu jednego dnia może pokonać 10 tysięcy mil. Jego drugą szczególną funkcją jest to, że rozumie wszystkie języki i wie jak potoczą się wydarzenia.
Baosheng Temple.
Na terenie Baosheng Temple, najważniejszej świątyni w mieście, można zobaczyć drzewa (chinese wolfberry), które są bardzo rzadkie i liczą sobie ponad 100 lat. W samej świątyni kiedyś znajdowały się posągi 18-tu buddyjskich mędrców, ale obecnie można zobaczyć tylko 9. Pozostałe 9 zostało zniszczonych w 1928 roku, gdy budynek się zawalił. Pozostały po nim jedynie podstawy kolumn.
Ciekawym miejscem jest też mała farma, która powstała za sprawą Ye Sheng Tao, pisarza i nauczyciela, który chciał aby jego studenci mieli, poza nauką, również inne zajęcia. Na farmie uprawiano warzywa, dzięki czemu uczniowie mogli cieszyć się wspólną pracą. W pobliżu znajduje się również nagrobek Ye Sheng Tao, który, jak można przeczytać na tablicy informacyjnej, pracował niestrudzenie przez całe swoje życie, stale pogłębiając wiedzę i nigdy nie będąc w pełni sobą usatysfakcjonowany.
Shen Mansion.
Po wyjściu ze świątyni udaliśmy się zwiedzać rezydencję Shen. Kiedyś mieszkał tam Shen Bohan, znany nauczyciel z Luzhi. Jest to podobno najlepiej zachowany budynek w mieście i trzeba przyznać, że rzeczywiście robi ogromne wrażenie. Można tam oglądać piękne drewniane wnętrza i wspaniały dach. Do zwiedzania udostępniona jest również kuchnia z wieloma sprzętami i starym piecem. Co ciekawe, w budynku kręcono kilka seriali i film.
Rejs wąskim kanałem.
Następnym punktem programu był rejs kanałem, ale jako że okazało się, że musimy chwilę zaczekać, Jin zabrała nas jeszcze do tak jakby małego skansenu, gdzie mogliśmy zobaczyć całą masę narzędzi i sprzętów rolniczych. Wiele z nich można było dotykać, a nawet spróbować swoich sił wprawiając je w ruch.
Rejs okazał się jednym z najciekawszych przeżyć, jakich doświadczyliśmy od przyjazdu do tego kraju. Wreszcie poczułam się jakbym była w Chinach. Nie tych wielkomiejskich i tłocznych, ale w takich z moich wyobrażeń, gdzie kultura wciąż jest żywa.
Nasza łódka była z drewna, a sterowała nią i wiosłowała starsza kobieta w tradycyjnym stroju. Nie wiem jak to robiła, gdyż wydaje mi się, że wymagało to sporej siły fizycznej, ale świetnie dawała sobie radę (zapewne lata praktyki). Gdy zachodziła potrzeba, nogą odpychała się od ścian budynków. Oprócz tego, była bardzo miła i zaśpiewała nam kilka piosenek.
Najlepsze jednak były oczywiście widoki. Kanał był naprawdę wąski, więc wszystko było niemal na wyciągnięcie ręki. Powoli mijaliśmy stare budynki i małe mostki, a woda była zielona. Było naprawdę wspaniale!
Chińska gościnność.
Jin i jej mąż przez cały dzień robili wszystko, abyśmy tylko poczuli się jak najlepiej ugoszczeni. Jeśli tylko spojrzeliśmy na coś do jedzenia albo wyraziliśmy zainteresowanie którymś z wielu, dziwnych przysmaków, momentalnie trafiał on do naszych rąk. Nie dało się odmówić, a wszelkie próby wyciągnięcia własnych pieniędzy, były bardzo skutecznie udaremniane. Gdy zobaczyłam stoisko z Pu Ti (oszlifowane pestki drzewa, które przynoszą szczęście), które już od dawna wzbudzały moje zainteresowanie i uznałam, że najwyższa pora, by jedną z nich zdobyć, okazało się, że za to też nie mogę zapłacić. Miałam już portfel w ręce, ale mąż Jin i tak mnie ubiegł i absolutnie nie zgodził się, żebym sama za to zapłaciła.
Nie udało się też zapłacić za dwa posiłki, które wspólnie zjedliśmy w restauracjach, a ceny za nie na pewno nie były niskie, gdyż Chińczycy zazwyczaj jedzą z rozmachem. Gdy my idziemy jeść, to zamawiamy po jednym daniu, bo więcej i tak nie jesteśmy w stanie zjeść. Oni natomiast, lubią zamówić kilka różnych potraw, ustawić wszystkie na środku i zjeść z każdej po trochę. Dlatego też na kolację zabrali nas do restauracji, gdzie zajęliśmy jeden z wielu prywatnych pokoi i mieliśmy do dyspozycji bardzo duży stół z obrotową płytą na środku. Jin złożyła zamówienie, na które składało się mnóstwo rzeczy, których nazw nie znam i nie pozostaje mi nic innego, jak tylko spróbować je opisać. A zatem, na początek dostaliśmy przystawki, a wśród nich stuletnie jaja. Wiedziałam o istnieniu tej przekąski na długo przed przyjazdem do Chin i bardzo chciałam jej spróbować, jednocześnie obawiając się, że mi nie posmakuje i że nie będzie to zbyt przyjemne doświadczenie. Na szczęście okazało się, że stuletnie jajka są naprawdę dobre. Wyglądają dziwnie, bo są zielono – czarne, a białko jest dodatkowo galaretowate, ale w smaku są naprawdę pyszne.
W pewnym momencie, na stole pojawiła się ogromna, czerwona ryba, z szeroko rozwartą paszczą. Kawałki mięsa były tak jakby wywinięte na górę w formie wypustek i można je było odrywać pałeczkami. Było to bardzo wygodne, bo w mięsie nie było żadnych ości, a cała potrawa wyglądała naprawdę imponująco.
Oprócz tego, do spróbowania było kilka innych potraw, a na sam koniec wjechała jeszcze wielka waza z zupą z makaronem. Jak chwilę wcześniej Jin zapytała, czy wolimy ryż czy makaron, to odpowiedzieliśmy, że nic już nie chcemy, bo oboje byliśmy najedzeni, żeby nie powiedzieć przejedzeni, ale odmowa oczywiście nie wchodziła w grę.
Oprócz tego, do domu dostaliśmy dwa worki piklowanych warzyw z tego ponad stuletniego sklepu, suszoną, sprasowaną rybę i ciastka. Warzywa sama wybrałam, ale myślałam, że pozostałe przysmaki Jin kupuje dla siebie. Oczywiście kupowała je dla nas.
Po jedzeniu, gdy było już ciemno, maż Jin odwiózł nas do Suzhou, pod samo wejście do naszego budynku.
To był wspaniały dzień. Zobaczyliśmy przepiękną, starą miejscowość, interesujące zabytki, popłynęliśmy w cudowny rejs po kanale, a oprócz tego spróbowaliśmy więcej rzeczy niż mogę policzyć.
Ogromna radość dla nas ,że udaje się Wam poznać ten fascynujący kraj od zupełnie innej, prywatnej strony jego mieszkańców. To są chyba najcenniejsze doświadczenia. Życzymy Wam jak najwięcej takich przeżyć i wspaniałych przyjaźni.
People’s Outstanding Artist, który został mu nadany przez chińskie Ministerstwo Kultury – ma Pani rację, że tytuł ciekawy, choć z drugiej strony jednak nieciekawy. Otarłszy się w życiu sporo o słusznie już były CCCP od razu skojarzyłem to z tytułami nadawanymi tamże różnym chwalcom „raju” ówczesnego, które były chyba identyczne w brzmieniu (np. „wydajuszczijsia narodnyj artist”).
Przy okazji pozdrawiam, a także gratuluję pomysłu na życie i na bloga.
Zdzisław, rocznik 1949
Ma Pan rację, kiedyś takie tytuły były popularne i chociaż współczesne Chiny bardzo różnią się od Związku Radzieckiego, to niektóre cechy mają wspólne (jak widać chociażby na tym przykładzie).
Dziękujemy za komentarz i również pozdrawiamy 🙂