Zarówno dla mnie jak i dla Kaspra, był to pierwszy raz w Disneylandzie. Oboje byliśmy bardzo podekscytowani i mieliśmy ogromne oczekiwania. O dziwo, nie rozczarowaliśmy się.
Disneyland w Szanghaju to najnowszy disneyowski przybytek na świecie. Otworzono go zaledwie kilka miesięcy temu, 16 czerwca 2016 roku. Od początku wiele o nim pisano, gdyż działy się tam rzeczy raczej nietypowe. Na przykład, gdy otworzono stację metra dojeżdżającą pod sam park i otwarto bramy dla pierwszych zwiedzających, jeszcze przed oficjalnym otwarciem, to Chińczycy niemal zdewastowali teren. Czytaliśmy o zniszczonych trawnikach i kwiatach, o porozrzucanych wszędzie śmieciach i o dorosłych mężczyznach oddających mocz publicznie.
Później dużo słyszało się o tłumach szturmujących bramy i gigantycznych kolejkach. Tuż przed samym wyjazdem, przeczytaliśmy natomiast kilka komentarzy na facebookowym fanpagu, które też nie były zbyt pomyślne. Od sprawdzenia tego na własnej skórze, nic nas jednak odwieść nie mogło. A na naszą korzyść niewątpliwie działało to, że nasz weekend wypada teraz w poniedziałek i wtorek, więc spodziewaliśmy się, że aż tak źle nie będzie.
W dużej mierze mieliśmy rację. Ludzi było więcej niż myślałam, ale nie na tyle dużo żeby wizyta w parku stała się uciążliwa. Z każdą godziną kolejki robiły się dłuższe, ale i tak udało nam się prawie wszystko zobaczyć. Jest kilka rzeczy, na które nie omieszkam trochę ponarzekać, jednak jak na Chiny, to naprawdę nie było źle.
Zacznijmy jednak od początku.
A zatem, na miejscu byliśmy na długo przed otwarciem. Bilety mieliśmy kupione przez telefon (dzięki uprzejmości Kevina z naszej szkoły, który dzielnie poświęcił ok. 40 minut swojego czasu kupując je dla nas i literując nasze dane komuś, kto ewidentnie nie znał łacińskiego alfabetu) i chcieliśmy zamienić nasz kod na ich fizyczną wersję. O dziwo, okazało się to prostym zadaniem. Dla zainteresowanych dodam, że po podaniu nazwiska, drukowane są one bezpośrednio w bramce wejściowej.
Bramy otwierano stopniowo, co jakiś czas przepuszczając nas dalej. Kasy biletowe świeciły pustkami, więc domyślam się, że większość osób postarała się o bilety wcześniej. Na internecie można znaleźć niższe ceny, ale na przykład dla nas okazały się one niedostępne ze względu na brak chińskiego dokumentu, co jest kolejną chińską niedorzecznością.
Zanim weszliśmy na właściwy teren parku, znaleźliśmy się w disneyowskim miasteczku po brzegi wypełnionym sklepami z przeróżnymi pierdołami o zawrotnych cenach. Natomiast gdy otwarto już ostatnie bramy, od razu udaliśmy się w stronę Tomorrowland, czyli do tej części, która najbardziej interesowała Kaspra.
Do naszej dyspozycji były tam pawilony poświęcone m.in. Star Wars czy też TRON. Można było zrobić sobie zdjęcia z C3PO i R2D2 albo DarthVader’em. Był też show Star Wars, który okazał się przydługim trailerem wszystkich części filmu. Oprócz tego, można było zasiąść w fotelach i pościgać się wirtualnie z innymi ludźmi.
Ogólnie Disneyland podzielony jest na kilka części, a w samym środku, chyba standardowo, znajduje się zamek. Owe części to: Tomorrowland, Fantasyland, Treasure Cove, Adventure Isle i Gardens of Imagination. Oprócz tego jest jeszcze Mickey Avenue i Disneytown, ale tam znajdziemy już głównie sklepy i restauracje.
Nie skorzystaliśmy ze wszystkiego, co park ma do zaoferowania, gdyż w jeden dzień jest to po prostu niemożliwe, ale zaliczyliśmy większość rajdów i głównych atrakcji, więc posilę się o podzielenie ich na kategorie, ułożenie od najfajniejszych (naszym zdaniem) i krótki opis.
1. Interesujące dla dorosłych:
– Roaring Rapids – pontony, które płyną po torze, omijając po drodze wiele przeszkód. Jak napisano w ulotce, może to być lekko przerażające dla dzieciaków, ale ja dodam od siebie, że dorośli, ze mną włącznie, też mieli nietęgie miny. W jednym momencie, gdy jesteśmy wyciągani na sporą wysokość po platformie i nie wiadomo co znajduje się za wniesieniem, robi się naprawdę niezręcznie. Nie będę zdradzać szczegółów, na wypadek gdyby ktoś się wybierał. Dodam tylko, że można zmoknąć, więc warto mieć ze sobą płaszcz przeciwdeszczowy (są one sprzedawane również przed wejściem, ale ich jakość pozostawia wiele do życzenia, a cena to 10 RMB!).
– Challenge Trails – coś jak park linowy, tylko w bardziej ekstremalnym otoczeniu, a mianowicie, tuż przy wodospadzie. Jest kilka tras do wyboru, więc jak ktoś się boi, to może ominąć co trudniejsze przeszkody. My jednak poszliśmy na żywioł, czego w pewnym momencie bardzo pożałowałam. Mianowicie, jest takie miejsce, gdzie idzie się tuż przy ścianie skalnej, po ścieżce która jest szeroka na ok. kilkanaście centymetrów. W dole jest wzburzona woda, głośno rozbijająca się o głazy i po zmroku wygląda to naprawdę złowieszczo. Trzeba mocno trzymać się śliskich skał, a nie ma w nich prawie wcale wgłębień. W pewnym momencie trzeba zrobić bardzo duży krok, a naprawdę nie ma się czego złapać. Ja w dodatku, właśnie wtedy zorientowałam się, że idę plecami do skały, a nie tak jak wszyscy pozostali, twarzą. Było już za późno żeby się odwrócić i zupełnie nie wiedziałam co zrobić. Gdyby był tam ktoś z obsługi, to na pewno poprosiłabym o pomoc. Zamiast tego wykombinowałam, że złapię się rampy, do której była przyczepiona moja lina i jakoś udało mi się dotrzeć w bezpieczne miejsce. Miałam jednak dużo szczęścia, bo gdyby rampa była kilka centymetrów wyżej, to bym do niej nie dosięgła. Strasznie bolały mnie później palce, co jest ciekawe, bo podczas przejścia w ogóle nic nie czułam. To chyba ta adrenalina.
– Tron Lightcycle Power Run – wraz z dwoma powyższymi pozycjami, zdecydowanie czołówka wśród disneyowskich atrakcji. Jest to taki trochę roller coaster, tylko że na motocyklach jak z filmu. Jest to podobno jedna z najszybszych kolejek wśród wszystkich parków Disney’a. Nam podobała się cała oprawa, a zwłaszcza to, że było się w takiej pozycji, jak na prawdziwym motorze.
– Seven Dwarfs Mine Train – również coś w stylu roller coaster’a, tylko mniej straszne. Jedzie się w wózku jak z kopalni.
– Jet Pack – taka szybka karuzela, tylko z ładnymi widokami. Niestety przejażdżka trwa bardzo krótko.
2. Raczej dla dzieci:
– Hunny Pot Spin – kręcenie się w kółko po platformie w dzbankach na miód. Mnie podobało się bardzo, ale w tym przypadku chyba nikt nie powinien zbytnio kierować się moim zdaniem. Większość dorosłych powiedziałaby pewnie, że to wątpliwa atrakcja.
– Peter Pan’s Flight – podróż statkiem po torze, przez krainę Piotrusia Pana. Bardzo ładne wizualnie.
– Voyage to the Crystal Grotto – również na pokładzie statku, ale tym razem prawdziwego, po prawdziwej wodzie, wśród postaci z bajek i przez grotę znajdującą się pod zamkiem.
– The Many Adventures of Winnie the Pooh – coś podobnego do Peter Pan’s Flight, czyli przejażdżka po krainie Kubusia Puchatka.
– Buzz Lightyear Planet Rescue – przejażdżka podczas której strzela się do różnych rzeczy z plastikowej broni, no chyba, że ci się popsuje, tak jak mnie.
Z moich obliczeń wynika, że ominęły nas trzy inne atrakcje, ale wynik i tak mamy dobry. Na szczególne polecenie zasługują trzy pierwsze pozycje.
Fast pass.
Aby uniknąć stania w długich kolejkach, można wydrukować sobie tzw. fast pass na daną atrakcję. Do tego celu przeznaczone są specjalne punkty. Niestety nie jest to najłatwiejsze zadanie, o czym my nie wiedzieliśmy i dlatego się nie spieszyliśmy. Okazało się to poważnym błędem. Po wydrukowaniu pierwszego fast pass’u, okazało się, że kolejny będziemy mogli wydrukować dopiero po kilku godzinach. Gdy udaliśmy się po niego o wyznaczonym czasie, okazało się, że wszystkie punkty fast pass są już zamknięte. O ile dobrze rozumiem, wyczerpał się ich limit. W ten oto sposób przez cały dzień zdobyliśmy tylko jeden fast pass i po południu byliśmy zmuszeni stać w bardzo długich kolejkach. Stąd też rada: im wcześniej zaczniemy drukować fast pass’y, tym lepiej!
Ludzie.
O dziwo Chińczycy zachowywali się wyjątkowo dobrze. Co najważniejsze, nie przepychali się w kolejkach, co nie ukrywam, mocno nas zaskoczyło.
Obsługa parku była bardzo miła (wręcz nadmiernie) i na każdym kroku ktoś do nas machał albo się witał. Prawie wszyscy mówili też po angielsku. Nie zawsze płynnie, ale znali przynajmniej najpotrzebniejsze zwroty.
Informacje praktyczne: z dojazdem do Disneylandu nie ma żadnego problemu, gdyż prowadzi tam linia metra (o numerze 11, przystanek Disney). Nie wiem ile kosztuje nocleg na terenie kompleksu, ale na pewno dużo. My wybraliśmy hotel oddalony od parku o zaledwie kilka przystanków metrem i był to najlepszy nocleg jaki mieliśmy do tej pory w Szanghaju. Pokój był ładny i czysty, a obsługa miła (aczkolwiek check in trwał w nieskończoność, gdyż dziewczyny nie znały ani słowa po angielsku i zupełnie nie ogarniały o co chodzi z rezerwacjami z booking.com). Gdyby ktoś był zainteresowany, to hotel nazywa się Home Inn Shanghai Hunan Road Kangqiao. Gdyby ktoś chciał poczytać newsy związane z Shanghai Disneyland to zapraszam tutaj. A artykuł wspomniany na samym początku znajdziemy tutaj.