Shangri La bardzo szybko awansowało na moje ulubione miejsce w Chinach. Naprawdę nie trzeba było długo czekać, zaledwie kilka godzin i już wiedziałam, że miejsce to jest inne niż wszystkie.

Być może zmienię jeszcze zdanie, gdyż w przyszłym roku wybieramy się do Tybetu, ale póki co, Shangri La znajduje się na szczycie i z pewnością poleciłabym to miejsce każdemu odwiedzającemu Chiny.

Magia ulicznych tańców.

Nie jest to duże miasteczko i dzięki temu, bardzo łatwo się tam poruszać. Rozmiar wpływa też na atmosferę, gdyż można poczuć się jak na prowincji, a nie w wielkim, pełnym anonimowych twarzy mieście.

Architektura jest bardzo specyficzna, moim zdaniem bardzo różna od tego, co do tej pory widziałam w tym kraju. Natomiast ludzie chodzą po ulicach w tradycyjnych strojach i z koszami na plecach. Najczęściej widziałam kobiety w dużych, różowych turbanach.

Jednak to, co przesądziło o mojej ogromnej sympatii do tego miejsca, to wieczorne tańce na placach w zabytkowej części miasta.

Tańce uliczne są popularne w całych Chinach i mam okazję oglądać je prawie codziennie. Jest to ewidentnie część tutejszej kultury i jeden z moich ulubionych jej aspektów.

Nigdy wcześniej nie widziałam jednak takiego widowiska, jakie odbywa się co noc w Shangri La. Tam taniec uliczny został wyniesiony na wyższy poziom i tworzy tak niesamowitą atmosferę, że ciężko to ubrać w słowa. Trzeba to zobaczyć na własne oczy, a najlepiej osobiście wziąć udział.

Ludzie przybywają na place tłumnie, a następnie tańczą w kółko do bardzo rytmicznej i pięknej muzyki. Wszyscy zdają się znać układ, który wcale nie jest taki łatwy i wygląda na to, że cała zabawa sprawia im mnóstwo radości. Tańczą wszyscy: młodzi, starzy, dzieci, turyści. Wszyscy uśmiechnięci i radośni.

Muzyka jest po prostu genialna, bardzo instrumentalna i wręcz porywająca. Bardzo różna od tej, którą słychać na placach w innych miastach.

Nam spodobała się tak bardzo, że odwiedziliśmy wszystkie sklepy z płytami, jakie udało nam się znaleźć. Ostatecznie kupiliśmy jedną płytę, ale niestety nie jest to dokładnie to samo.

W każdym razie, dźwięk muzyki, drewniane zabudowania wokół, tańczący ludzie, czarne niebo i lekko chłodnawe powietrze to elementy, które razem tworzą niesamowitą atmosferę i powodują, że można momentalnie zakochać się w tym miejscu. Tak przynajmniej było w moim przypadku. Pomyślałam sobie wtedy, że wreszcie widzę Chiny trochę inne od tych, które tak dobrze znam i że po tylu latach, wreszcie znalazłam dla siebie odpowiednie miejsce w tym kraju. Szczerze mówiąc, nie miałam już na to zbyt dużej nadziei.

Tybet i Tybetańczycy.

Jak już wspominałam w jednym z poprzednich postów, Shangri La to taki przedsionek Tybetu. Kulturę tybetańską widać na każdym kroku i stanowi to miłą odmianę, zwłaszcza dla kogoś, kto na co dzień mieszka w Chinach.

Ja zachwycałam się przede wszystkim architekturą, wśród której wyróżniają się tybetańskie monastyry i stupy. Ogromną różnicę w kulturze zauważyłam również rozmawiając z mieszkańcami Shangri La. Oczywiście nie miałam ku temu aż tak wielu okazji, ale i tak udało się zauważyć pewne zależności.

Otóż ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, udało nam się spotkać sprzedawców, którzy okazywali się płynnie mówiącymi po angielsku Tybetańczykami. Kto był w Chinach, ten wie, że mówiący po angielsku sprzedawca, to rzadkość, zjawisko wręcz niespotykane.

My natomiast na takich trafiliśmy. Co ciekawe, mówili, że angielskiego nauczyli się za granicą, w Indiach. Jeden z nich był bardzo chętny do rozmowy o Tybecie, powiedział nam skąd dokładnie pochodzi, gdzie powinniśmy się udać, a oprócz tego, opowiedział nam trochę o wyjątkowo pięknych obrazach, które sprzedaje. Sztuka ich tworzenia to Thangka.

Są naprawdę cudne i gdyby nie dość zaporowe ceny, to na pewno na któryś byśmy się skusili.

Co zobaczyć?

Podczas naszego kilkudniowego pobytu w Shangri La, udawaliśmy się głównie na wycieczki poza miasto, ale starczyło nam czasu również na eksplorację starówki.

W większości budynków znajdziemy sklepy i restauracje, ale są tam też świątynie i my do dwóch zawitaliśmy.

Przy jednej z nich znajduje się ogromny, złoty młynek modlitewny. Zawiera mantrę „om mani padme hum”, która została zapisana 12.4 bilionów razy, więc jeśli zakręcimy nim trzy razy, to odmówimy ją 37.2 bilionów razy. Przy takiej ilości, chyba powinna zadziałać, prawda?

Zwiedzając drugą świątynię, natknęliśmy się na kobiety w tradycyjnych strojach, które obchodziły ją wkoło.

Oprócz tego, udaliśmy się do wielkiej, białej stupy, która znajduje się tuż przy wjeździe do miasteczka.

Warto zwrócić uwagę również na niektóre pomniki. Mnie osobiście spodobał się ten, który przedstawia jaki.

Poza tym, w Shangri La widzieliśmy kolejny pomnik Mao, a tym samym dobiliśmy do trzech. Wcześniej widzieliśmy Mao w Chengdu i Lijiang.

Najważniejszym zabytkiem Shangri La jest jednak z całą pewnością Songzanlin Monastery. Jest to miejsce, którego absolutnie nie można ominąć, zwłaszcza jeśli ktoś nie miał wcześniej do czynienia z kulturą tybetańską.

O klasztorze, będzie osobny wpis.

A poniżej jeszcze kilka zdjęć perełek, na które można się natknąć, spacerując po zabytkowej części Shangri La oraz miasteczko widziane z góry.

Jedzenie.

W Shangri La jest oczywiście mnóstwo tybetańskich restauracji i my bardzo chętnie korzystaliśmy z ich oferty.

Jedzenie to jest specyficzne i moim zdaniem, bardzo różne od chińskiego. Z całą pewnością, bardziej mączne.

Ja szczególnie upodobałam sobie sambę i rewelacyjną herbatę z mlekiem jaka. Coś niesamowitego!

Ser.

Co ciekawe, gdy tuż przed wyjazdem, wybraliśmy się na ostatni spacer po miasteczku, trafiliśmy w zaciszny zaułek, gdzie w jednym z przybytków sprzedawano ser!

Było to dla nas odkrycie niesamowite, gdyż jak wiadomo, Chińczycy sera raczej nie jadają i nigdy wcześniej nie widzieliśmy sera produkowanego w Chinach.

A tu nagle jesteśmy w sklepie, gdzie na półkach wystawiono kilka rodzajów sera, w dodatku zapakowanego jak jakieś francuskie rarytasy. Co więcej, gdy go spróbowaliśmy, okazało się, że jest przepyszny!

Sklep był też restauracją, więc czym prędzej zamówiliśmy pizzę z mięsem jaka i serem oraz hamburgera. Oba dania okazały się boskie!

Przygotował je dla nas miły, młody chłopak i Kasper uznał, że podziękuje mu komplementem. Mianowicie, powiedział, że był to najlepszy hamburger jakiego jadł w Chinach. Chłopak ucieszył się bardzo i poprosił żeby Kasper powiedział to jeszcze raz, podczas gdy on nagrał to na telefonie. Pewnie użyje tego jako reklamy, ale szczerze mówiąc, nie mamy nic przeciwko. Chłopak naprawdę się postarał i z tego co zauważyliśmy, ogarniał cały sklep i restaurację sam. Brawo!

Piwo.

Shangri La ma jeszcze jeden skarb, a mianowicie piwo o nazwie ……… Shangri La. Rodzajów jest kilka, więc można wybierać zależnie od tego, czy mamy ochotę na coś słabszego, mocniejszego, a może owocowego.

Podróżując po Chinach, zawsze stawiamy na lokalne piwa i wypróbowaliśmy ich już naprawdę wiele. Shangri La jest zdecydowanie najlepsze i najbardziej przypominające piwa europejskie. To prawdziwe cudo, zwłaszcza w porównaniu do typowych chińskich sikaczy.

Czasami można je dostać również poza Yunnan’em. My na przykład, pierwszy raz piliśmy je w Chongqing, w naszym ulubionym barze M99, który ma kolekcję piw z całego świata.

Chyba już o tym wspominałam, ale któregoś wieczora popijaliśmy Shangri La na starówce, gdy spotkaliśmy kolesia, który to piwo produkuje. Był bardzo zadowolony, gdy powiedzieliśmy, że nam smakuje.   

Podsumowanie.

Shangri La to naprawdę cudowne miejsce, zdecydowanie jedno z najfajniejszych i najciekawszych, do jakich do tej pory trafiliśmy w Chinach.

Bez wątpienia wygrywa z Dali i Lijiang i gdybym miała jeszcze kiedyś wybrać się do prowincji Yunnan, to pojechałabym prosto tam, a następnie dalej na północ. Dali i Lijiang są zbyt turystyczne i komercyjne, podczas gdy Shangri La zachowało swój niepowtarzalny urok.

Napisane przez

Małgorzata Kluch

Cześć! Tutaj Gosia i Kasper. Blog wysrodkowani.pl jest poświęcony podróżom i życiu w Chinach. Po pięciu latach spędzonych w Azji i eksploracji tamtej części świata, jesteśmy z powrotem w Europie, odkrywając nasz kontynent.