Jak można wywnioskować z poprzedniego wpisu, do Si Mian Shan dojeżdżamy dość późno. Oczywiście już od dłuższego czasu zdajemy sobie sprawę, że na pewno nie będzie to jednodniowa wycieczka, jednak noclegu na razie nie szukamy (chociaż nagabuje nas cała zgraja Chińczyków). Wolimy najpierw udać się do centrum turystycznego, aby dowiedzieć się, ile będą ważne nasze bilety do parku. Gdy okazuje się, że 48 godzin, czym prędzej je kupujemy i wchodzimy na teren parku.

Jesteśmy już za bramkami wejściowymi, a właściwie w autobusie turystycznym, pełnym zaintrygowanych nami dzieciaków, gdy okazuje się, że musimy wrócić do kas biletowych. Potrzebujemy jeszcze bilety na parkowe autobusy, aczkolwiek nikt nie raczył sprzedać ich nam od razu. Wydawane są zresztą w innym okienku niż bilety wstępu. No bo niby czemu nie?!

W każdym razie, zaopatrzeni we wszystkie potrzebne bilety, ponownie przekraczamy bramy parku i wsiadamy do wskazanego nam autobusu. Już niedługo ruszymy w drogę, razem z parą młodych Chińczyków.

Wangxiangtai Waterfall.

Jak się okazuje, naszym pierwszym przystankiem jest wodospad Wangxiangtai. Jest to najwyższy wodospad w Chinach! Mierzy sobie 158 metrów, a szeroki jest na 48 metrów.

My jego rozmiaru w pełni określić jednak nie możemy. Aby dostrzec skąd wypływa, trzeba naprawdę dużo wysiłku. Pogoda jest pochmurna, a jako że woda spada z dużej wysokości i rozbija się o skały, jej kropelki są wszędzie. Gdy zbliżamy się do wodospadu, musimy założyć płaszcze przeciwdeszczowe (kupiliśmy je niedługo przed wycieczką, zupełnie nie spodziewając się, że tak szybko nam się przydadzą). Od kolan w dół, jesteśmy jednak cali mokrzy.

Gdy stoimy blisko wodospadu, nie możemy nawet na niego patrzeć. Woda leje się wprost na twarz i zamyka oczy.

To, jak szybko zmieniła się nasza sytuacja, doskonale zobrazują poniższe zdjęcia. Zostały zrobione w 22-minutowym odstępie czasu.

Od stóp wodospadu prowadzą schody, którymi dostajemy się na ścieżkę wydrążoną w ścianie skalnej, tuż za wodospadem. Wspinanie się po schodach do najbezpieczniejszych zajęć nie należy, gdyż są bardzo śliskie i wąskie, ale widok z góry jest wart tego wysiłku.

W pewnym momencie stajemy tuż za wodospadem, a przed oczami mamy ścianę wody przesłaniająca nam praktycznie wszystko. Jest to ciekawe uczucie (mnie na myśl oczywiście od razu przychodzi „Ostatni Mohikanin”), zwłaszcza że cieszymy się tą chwilą w samotności. Wokół nie ma nikogo, ani jednego turysty! Tylko szum wody, jej zatrważająca siła i my.

Gdy wracamy na parking, na którym zostawił nas kierowca autobusu, on dalej tam jest i na nasz czeka. Mówił, o której mamy wrócić, więc wracamy na czas.

Inaczej do tematu podchodzi chińska para. Pomimo tego, że mija godzina planowanego odjazdu (ostatniego tego dnia), ich nie ma. Nasz kierowca gotów jest jednak czekać, czekamy więc i my. Czas mija i mija, a ich nie ma. Ostatecznie, po jakichś 40 minutach, odjeżdżamy, nie mając pojęcia, co stało się z Chińczykami.

Kierowca wywozi nas z parku i jedzie nie wiadomo gdzie. Chyba chce nas zabrać na jakiś nocleg, ale nam ta opcja nie odpowiada. Krzyczymy, żeby nas wypuścił, co działa dopiero po chwili. Z tego powodu, musimy kawałek iść na nogach.

Wracamy pod centrum turystyczne, gdyż wcześniej spotkaliśmy tam kobietę, która oferowała nam nocleg. Odnajdujemy ją z łatwością, ale okazuje się, że przy wejściu do parku są tylko restauracje. Jesteśmy tym faktem rozczarowani, ale kobieta wsadza nas do samochodu i zawozi w inne miejsce. Na szczęście, niezbyt daleko.

Dostajemy pokój, pieniądze trafiają bezpośrednio do jej ręki (nie ma żadnego meldowania, spisywania paszportów i kserowania wszelkich możliwych wiz), a rano mamy po prostu wyjść.

Niestety nie dostajemy klucza do pokoju, więc nie możemy wspólnie udać się na posiłek. Kasper idzie po jedzenie sam, a ja czekam w pokoju, żeby mu otworzyć, jak wróci.

Widać takie tu zwyczaje.

Shanpingzi Waterfall.

Następnego dnia, naszym pierwszym przystankiem jest Shanpingzi Waterfall. Wodospad nie jest zbyt wysoki i na pewno nie tak imponujący, jak ten, który widzieliśmy poprzedniego dnia, ale i tak bardzo nam się podoba. Okolica jest cicha, wszędzie mnóstwo zieleni i ani żywej duszy.

Trochę dalej, znajduje się kolejny wodospad.

Pearl Waterfall oraz Pearl Beach.

Kolejne miejsce, które odwiedzamy, jest wyjątkowo piękne. Czerwień skał w połączeniu z intensywną zielenią, tworzą bajkowy wręcz krajobraz. Natomiast woda płynąca wąskim korytem strumienia, wygląda jak tysiące pereł. Stąd też nazwa tego miejsca, Pearl Beach.

Tudiyan Cliff Painting oraz Tudiyan Waterfall.

To miejsce zwala mnie z nóg kompletnie. Po odwiedzeniu wszystkich poprzednich zakątków parku, nie spodziewałam się, że najlepsze wciąż przede mną.

Jednak ta długa na 376 metrów i wysoka na 127 metrów skała, jest wprost oszałamiająca. Składa się z wielu warstw, które poukładane są jedna na drugiej i widać to gołym okiem. Ponadto, różnią się one kolorami.

Naprzeciwko znajduje się podobna skała, tylko bardziej porośnięta zielenią, a z jej szczytu spływa wysoki na około 89 metrów, Tudiyan Waterfall.

Shuikou Temple Waterfall.

Kolejne miejsce, które odwiedzamy, to Shuikou Temple Waterfall.

Aby dostać się do wodospadu, najpierw schodzimy po schodach w dół. Później trafiamy na ścieżkę, która została wydrążona w skałach i ponownie mamy okazję znaleźć się za wodospadem. Znów mamy przed sobą ścianę wody, piękne skały naprzeciwko, bujną i wręcz egzotyczną zieleń wszędzie tam, gdzie styka się ona z wodą i czarne, błyszczące głazy w dole. Jest pięknie, ale szczerze mówiąc, również trochę złowieszczo.

Gdy schodzimy do stóp wodospadu i siadamy nad małym jeziorkiem, którego woda jest zadziwiająco ciemna, ze wszystkich stron otaczają nas wysokie skały. Za plecami mamy groźnie wyglądającą ruinę budynku, który jak dla mnie, mógłby być idealnym miejscem dla turystów. Ma ogromne tarasy, na których można by wylegiwać się godzinami, wsłuchując w szum wody i dźwięki natury oraz podziwiając piękno tego miejsca. Nie mogę zrozumieć, dlaczego to miejsce nie przetrwało. Naprawdę nie było chętnych, aby tu przyjeżdżać?

No ale cóż, najwyraźniej nie było. Gdyby było inaczej, budynek nie wyglądałby teraz jak z horroru.

Spędzamy tam dłuższą chwilę, ciesząc się spokojem, jakiego nie doświadczyliśmy od dawna, jedząc mooncakes i popijając piwo. Natomiast, gdy zbieramy się do powrotu, dzieje się coś, czego zupełnie się nie spodziewaliśmy. Ilość wody, która do tej pory spadała ze skał, nagle zwiększa się kilkukrotnie. Wygląda to tak, jakby ktoś otworzył nagle jakąś zaporę. Pewnie tak zresztą było.

Świątynia.

Na sam koniec, odwiedzamy jeszcze świątynię. Jest troszkę zaniedbana, ale udaje nam się odnaleźć w jej wnętrzach kilka „perełek”. Jak w większości świątyń, najciekawsze są tam rzeźby. Niektóre po prostu ładne, inne dziwne i zniekształcone, jeszcze inne mocno zastanawiające.

Podsumowanie.

Jeszcze nam się nie zdarzyło pojechać w chińskie góry i zastać ładną pogodę, ale wydaje mi się, że jak na razie, udaje nam się odwracać to na naszą korzyść.

Spędziliśmy w Si Mian Shan cudowne dwa dni, wreszcie oddychając świeżym powietrzem i doświadczając niespotykanego w mieście spokoju.

Cały park mieliśmy praktycznie dla siebie i w sumie spotkaliśmy zaledwie kilka, może kilkanaście osób. Oprócz tego, z jakiegoś dziwnego powodu, dostaliśmy na wyłączność autobus z kierowcą, który woził nas gdzie tylko chcieliśmy i czekał aż wrócimy (po powrocie z Shuikou Temple Waterfall, czekał na nas nowy kierowca). Było to zdecydowanie najlepiej wydane 80 RMB, odkąd jesteśmy w tym kraju.

Si Mian Shan to naprawdę przepiękne miejsce. Aż trudno uwierzyć, że przed przyjazdem do Chongqing, nigdy nawet o nim nie słyszałam. Jeszcze trudniej uwierzyć, że mój znajomy Chińczyk dowiedział się o nim ode mnie. Jest to w końcu park, w którym znajdziemy najwyższy wodospad w całych Chinach!

Natomiast skały, które tutaj zobaczymy, to formacja nazywana Danxia. Skały tego typu, zobaczymy w wielu miejscach w Chinach. My już raz wcześniej mieliśmy przyjemność, w Shiniuzhai National Geological Park.

Napisane przez

Małgorzata Kluch

Cześć! Tutaj Gosia i Kasper. Blog wysrodkowani.pl jest poświęcony podróżom i życiu w Chinach. Po pięciu latach spędzonych w Azji i eksploracji tamtej części świata, jesteśmy z powrotem w Europie, odkrywając nasz kontynent.