Ostatnimi czasy, na planowaniu naszych kolejnych wypraw spędzam coraz mniej czasu, a coraz więcej nastawiam się na spontaniczność i mówię sobie, że jakoś to będzie. Już dawno minął ten okres, kiedy to każdym wyjazdem bardzo się ekscytowałam i przegrzebywałam internet w poszukiwaniu wszelkich możliwych informacji na temat danego miejsca. Nie wiem czy jest to mądra postawa w Chinach i raczej nie będę jej promować, ale mnie, najzwyczajniej w świecie, już się nie chce!
Dlatego też, jadąc do Guilin, nie bardzo zaprzątałam sobie głowę sprawami organizacyjnymi dotyczącymi rejsu po rzece Li. Będąc już na miejscu, jeszcze dzień przed planowaną wycieczką, przechadzaliśmy się beztrosko uliczkami miasta, powoli zaczynając martwić się kolejnym dniem, ale jeszcze nie na tyle, by cokolwiek w tym kierunku zrobić.
W pewnym momencie, gdy przechodziliśmy w pobliżu jednej z herbaciarni, zagadał do nas jej właściciel. Mówił świetnie po angielsku i uraczył nas kilkoma opowiastkami, m.in. na temat jakiegoś Polaka, który go odwiedza i kupuje u niego herbatę, historią swojego bogato rzeźbionego, drewnianego stołu, a na koniec również kilkoma informacjami dotyczącymi rejsu po rzece Li. To on uświadomił nas, że rejs to nie przelewki i nie da się tak po prostu na niego iść. Po pierwsze, należy udać się do jednej z agencji turystycznych i zarezerwować miejsca w zorganizowanej wycieczce przynajmniej na dzień przed. Tak się „szczęśliwie” złożyło, że on znał miejsce, w którym można to zrobić i ochoczo nas tam zaprowadził. Nie wiem czy miał z tego jakąś prowizję, ale nie da się ukryć, że już wkrótce przyszło nam się przekonać, że nie wszystko co nam powiedział, było prawdą.
Następnego dnia z naszego hostelu miał nas odebrać samochód. Wstaliśmy wcześniej, aby zjeść śniadanie w małej, obskurnej spelunce naprzeciwko. Kasper jeszcze jadł, gdy sporo przed czasem zadzwonił telefon i damski głos poinformował mnie, że samochód już podjeżdża na ulicę naprzeciwko i żebyśmy czym prędzej się tam udali. Tak też zrobiliśmy, ale niestety nie udało nam się odnaleźć samochodu. Oddzwoniłam więc do tej kobiety, a ta powiedziała, że wciąż jadą i żebyśmy czekali, co ostatecznie trochę jeszcze potrwało. Super początek współpracy, typowo chińskie zagranie.
Wkrótce okazało się też, że to bynajmniej nie tym samochodem udamy się nad rzekę. Zebraliśmy kilka osób, po czym podjechaliśmy na mały dworzec i przesiedliśmy się do autobusu, który powoli zaczął się napełniać. Nie wiem ile dokładnie czasu tam spędziliśmy, ale nam wydawało się, że trwa to całe wieki. A w momencie, gdy wszystko wskazywało na to, że wreszcie ruszymy, usłyszeliśmy ogłoszenie, że zaraz odjeżdżamy, więc jak ktoś musi iść do łazienki, to niech to zrobi teraz. Na to hasło, Chińczyki, niczym małe dzieci, tłumnie ruszyły na toaletę. My obserwowaliśmy to z niedowierzaniem, coraz większą złością i po raz kolejny uświadamiając sobie, że chińskie wycieczki zorganizowane to jakieś jedno, wielkie nieporozumienie, którego musimy unikać jak ognia!
Nasza przewodniczka.
Gdy wreszcie ruszyliśmy, nasza przewodniczka rozpoczęła serię ogłoszeń. Na szczęście mówiła też po angielsku, aczkolwiek był to śmieszny angielski, a sama treść okazała się tak zabawna, że niestety nie mogliśmy zachować powagi. Zaczęła od przedstawienia się, co wyglądało następująco: „My name is Stevie, like Stevie Wonder.” Później przeszła do bardziej konkretnych informacji, z czego chyba najważniejsze było to, że wszyscy dostaniemy naklejki, które są nam absolutnie niezbędne i musimy ich bardzo pilnować. Jak zaznaczyła: „No sticker, no ticket!”
Co ciekawe, po tym jak wszystko powtórzyła kilkakrotnie zarówno po chińsku, jak i po angielsku, przeszła przez cały autobus, powtarzając wszystko jeszcze raz, każdemu z osobna. Nam wydało się to niedorzeczne, ale z drugiej strony, znamy już trochę typowe zachowania Chińczyków, więc w sumie trudno nam się dziwić nadgorliwości naszej przewodniczki.
Stevie poinformowała nas również, że oryginalny plan wycieczki trochę się zmienił. Nie wszystko co mówiła było dla nas do końca jasne, ale najwyraźniej chodziło o jakiś strajk lokalnej ludności, która podobno miała nam uniemożliwić dopłynięcie do pierwotnego celu wycieczki. W związku z tym, mieliśmy popłynąć do jakiegoś tam punktu, a następnie zawrócić. Jak powiedziała, dzięki temu nasza wycieczka miała być znacznie dłuższa. Oczywiście już wkrótce okazało się, że ten niby wydłużony rejs nie potrwał nawet półtorej godziny, a to wciąż mniej niż to, co zapowiadał nam pan z herbaciarni! Ktoś tu zatem kłamał!
Tak czy inaczej, autobus dowiózł nas w końcu do jakiejś zapadłej dziury, gdzie Stevie rozdała nam bilety i kazała szukać sobie łódek czwórkami. Do nas podeszła dwójka młodych ludzi z Hong Kongu i zapytała, czy popłyniemy razem. Oczywiście od razu się zgodziliśmy i już wkrótce siedzieliśmy na małej łódce, a raczej tratwie, która miała być bambusowa, ale oczywiście z bambusem wspólny miała tylko kształt. Tak naprawdę składała się z niebieskich, plastikowych rur wzorowanych na bambusowych pniach.
Nie zaskoczyło nas to za bardzo, a poza tym, to nie dla bambusów tam jechaliśmy, więc nie było sensu zaprzątać sobie tym głowy. Zamiast tego, od razu skoncentrowaliśmy się na krajobrazach, które faktycznie były niezwykłe.
Rejs.
Wzgórza otaczające rzekę Li są naprawdę piękne i mają bardzo nietypowe kształty, więc trudno się nimi nie zachwycić, nawet jeśli, tak jak w naszym przypadku, trafi się na kiepską pogodę. Pomimo tego, że mgła zasłaniała nam sporo, a deszcz, jak to typowy chiński deszcz, zamiast padać prosto w dół, zacinał od boku i prosto w twarz (w związku z czym daszek na tratwie na niewiele się zdał), to i tak dostrzegliśmy niepowtarzalny urok tego miejsca i udało nam się pocieszyć trochę chwilą.
Gorzej było z powrotem, gdyż nasz przewoźnik musiał włączyć silnik, który hałasu robił co niemiara, a poza tym cały czas baliśmy się, że wpadniemy na inną łódkę. Najwyraźniej trafiliśmy na jakiegoś pirata, który nie wie co to bezpieczny dystans między tratwami i co chwilę siedzieliśmy komuś na rufie.
Turystyczne Yangshuo.
Gdy ponownie znaleźliśmy się w autobusie, została nam zaproponowana kolejna wycieczka. Mieliśmy okazję jechać do jakiejś wioski, oglądać lokalną ludność, oczywiście za dodatkową opłatą. My chińskich wycieczek mieliśmy zdecydowanie dość jak na jeden dzień, a już na pewno nie interesowało nas miejsce nastawione typowo na turystów, więc odmówiliśmy. Zamiast tego, zostaliśmy zawiezieni do Yangshuo, z którego do Guilin mieliśmy wrócić już na własną rękę.
Jak dla nas, Yangshuo okazało się sporym rozczarowaniem, gdyż jest to miasteczko turystyczne do bólu. Nie ma w sobie nawet krzty autentyzmu i my, przyzwyczajeni do bardziej swojskich, chińskich realiów, czuliśmy się tam nieswojo. Zjedliśmy danie polecone przez Stevie, czyli rybę robioną na piwie (swoją drogą całkiem niezłą) i czym prędzej udaliśmy się na dworzec, by uciekać do Guilin, które jest znacznie bardziej w naszym guście.
Niestety w Chinach mało co jest tak łatwe, jak powinno być, więc i na dworcu spotkały nas komplikacje. Gdy weszliśmy na jego teren, zaczepił nas jakiś Chińczyk, wykrzykując coś wniebogłosy i wyraźnie próbując zaciągnąć nas do jakiegoś autobusu. Był w tym tak nieustępliwy i tak niesamowicie głośmy, że naprawdę nas to zszokowało i kompletnie nie wiedzieliśmy co się dzieje. Podeszliśmy jednak do małej kasy, gdzie tuż przed nami był inny białas z Chińczykiem. Chińczyk właśnie tłumaczył białasowi, że albo nie ma biletów albo autobusu albo coś w tym stylu. Zresztą wyglądało to tak, jakby sam do końca nie wiedział, chociaż był przecież Chińczykiem i właśnie pogadał z Chinką od sprzedaży biletów. No cóż, tak to już jest w tym kraju!
Ja niezrażona nagłymi komplikacjami, podeszłam do okienka, powiedziałam, że chcę dwa bilety do Guilin i ku zaskoczeniu wszystkich, po chwili je otrzymałam. Białas i Chińczyk poszli w moje ślady i już wkrótce siedzieliśmy wszyscy w małej poczekalni. Tam zagadała do mnie Chinka w średnim wieku i poskarżyła się, że razem z mężem nie dostali biletów do Guilin i pytała dlaczego ja dostałam. Do czego to doszło, żebym ja radziła sobie lepiej w tym kraju niż rodowici mieszkańcy?!
Autobus kazał na siebie trochę czekać, ale ostatecznie udało nam się powrócić do Guilin. Misja została zakończona, a my mamy nadzieję, że już nigdy nie przyjdzie nam korzystać z oferty chińskiej agencji turystycznej.
Informacje praktyczne: za nasz rejs zapłaciliśmy po 160 RMB od osoby. Nasz hostel (Parkside Hostel) też oferował przeróżne wycieczki, m.in. rejs po rzece Li, ale nie radziłabym z nich korzystać, bo ich ceny były zbyt wysokie.