Wybierając się na wyspę Tioman, mieliśmy nadzieję, że wreszcie sobie trochę odpoczniemy. Mieliśmy już za sobą dwudniową wizytę w wielkim mieście i kilka dni spędzonych na łonie natury, kiedy to przeważnie przedzieraliśmy się przez dżunglę. Pobyt na tropikalnej wyspie, miał zatem polegać głównie na leżeniu na plaży i oglądaniu kolorowych rybek, przez naszą super maskę.
Jakież było nasze zaskoczenie, gdy okazało się, że w Malezji od dżungli uciec się nie da (przynajmniej w naszym przypadku). Tioman Island to jedno wielkie wzgórze porośnięte gęstym lasem. Jedynie wokół ciągnie się plaża i bardzo wąski pas przestrzeni, gdzie ludzie pobudowali sobie domy. Jeśli chcemy przedostać się na drugą stronę wyspy albo udać na co poniektóre plaże, przeprawa przez dżunglę nas nie ominie. Dlatego też, prawie codziennie, lądowaliśmy na trekkingu. Raz był to trekking krótki, dwa razy bardzo długi i wyczerpujący. Daliśmy jednak radę i za każdym razem był to wysiłek, który nie poszedł na marne, gdyż odwiedzone miejsca były naprawdę fajne.
Długa droga na wyspę.
Zanim jednak znaleźliśmy się na wyspie, spędziliśmy półtora dnia w drodze, co niestety nie było zbyt przyjemne.
Z Kuala Tahan do Jarantut, pojechaliśmy autobusem, co zajęło nam ok. półtorej godziny i było dość sprawnym etapem podróży.
Niestety w Jarantut okazało się, że czeka nas długie oczekiwanie na pobliskiej ławce, gdyż nasz kolejny autobus, do Kuantan, odjeżdżał za 3 godziny.
Natomiast gdy znaleźliśmy się w Kuantan, poinformowano nas, że najbliższy autobus do Mersing jest o 10:30 w nocy, co oznaczało dla nas 4,5 godziny oczekiwania na dworcu, który był w dodatku z dala od miasta i nie mogliśmy nawet nigdzie wyjść. Masakra!
Do Mersing dojechaliśmy w środku nocy. Wysiedliśmy z autobusu i poszliśmy za Malezyjczykami, którzy podróżowali razem z nami. Zaprowadzili nas wprost do obskurnego hoteliku, gdzie nastąpiła prawie bezsłowna wymiana pieniędzy za klucz (bez pokazywania dokumentów i bez jakichkolwiek formalności) i wreszcie mogliśmy udać się na zasłużony odpoczynek.
Niestety wiedzieliśmy już wtedy, że to nie koniec naszych problemów, gdyż w między czasie okazało się, że następnego dnia, prom na wyspę Tioman, odpływa dopiero o drugiej po południu. Mieliśmy za sobą cały dzień w podróży i naprawdę nie mieliśmy ochoty spędzać w ten sposób kolejnego. Byłaby to okropna strata czasu.
Z ciekawostek dodam jeszcze, że prom na wyspę Tioman codziennie odpływa o innej porze, co było dla nas sporym zaskoczeniem. My wybieraliśmy się tam pod koniec stycznia, więc grafik doszedł już do 14-tej. 1-ego stycznia był o 8:30 rano, 29-ego miał dojść do 17:30, a dzień później znów zacząć się od rana, czyli o 7-ej. Bardzo skomplikowane i trochę dziwne, gdyż nie zauważyliśmy, żeby morze było bardziej wzburzone o którejkolwiek porze. Właściwie zawsze było bardzo spokojne. Jaki może być inny powód tak skomplikowanego grafiku? Tego nie wiem.
Koszmar na łódce.
Następnego dnia z samego rana, Kasper został wydelegowany na misję znalezienia nam transportu na Tioman.
Wrócił z pomysłem, który od razu mi się nie spodobał.
Mianowicie, okazało się, że na wyspę możemy popłynąć prywatną łódką. Jakiś podejrzany ziom, oferował nam wczesny i szybki transport na pokładzie speed boat, oczywiście za bardzo wysoką cenę.
Ja nie chciałam się na to decydować z wielu powodów, ale głównie dlatego, że wypływanie na pełne morze na małej łódeczce, nigdy nie jest zbyt dobrym pomysłem.
Perspektywa czekania do 14-tej, a później kolejne godziny na promie, oznaczałyby jednak stracony dzień, co też w ogóle nam nie odpowiadało. Po długich negocjacjach, zapadła więc decyzja – płyniemy łódką.
Ziom przyjechał po nas samochodem i zawiózł na przystań. Aby dostać się na łódkę, musieliśmy pokonać chybotliwy mostek zrobiony z kilku desek, a następnie zejść po równie chybotliwej drabince. Był to pierwszy znak, że podjęliśmy złą decyzję. Bardzo złą!
Najprzyjemniejszym etapem podróży było kilka pierwszych minut, gdy wypływaliśmy z portu, mijając kolorowe i bardzo malownicze łódki. Później jednak, wypłynęliśmy na pełne morze i zaczął się nasz ponad dwugodzinny koszmar.
Fale nie były jakoś szczególnie duże, ale ze względu na rozmiar naszej łódki, dawały się nam mocno we znaki. Rzucało nami na wszystkie strony, a woda nalewała się do środka.
Przez cały czas miałam napięte wszystkie mięśnie, gdyż musiałam zapierać się nogami, a rękami trzymać Kaspra i tego, na czym siedziałam. Jestem przekonana, że inaczej bym wypadła. Pod koniec byłam tak zmęczona, że już prawie nie miałam czucia w ciele i właściwie było mi wszystko jedno. Zastanawiałam się tylko, czy byłabym w stanie dopłynąć do wyspy wpław, gdyby któraś fala w końcu nas przewróciła i czy wcześniej nie zjadłyby mnie rekiny.
Może dla kogoś bardziej obytego z pływaniem po morzu, nie byłoby to tak traumatyczne przeżycie, ale ja naprawdę się bałam. Nie pomagał fakt, że kierowca naszej łódki od czasu do czasu wyłączał silnik i czekał aż fala przepłynie pod nami, po czym ponownie go włączał. Wiedziałam wtedy, że fale naprawdę są dla nas za duże.
Niezbyt przyjemnym przeżyciem był również moment, gdy kierowca zapragnął udać się do „toalety”. Wyłączył wtedy silnik, puścił ster, a następnie poszedł na dziób, wysikał się do butelki i wylał zawartość do morza. W tym czasie łódka kręciła się w kółko, a my nie dowierzaliśmy w to, co widzimy.
Cheers Chalet.
Na Tioman znaleźliśmy się dzień później niż początkowo planowaliśmy. Niestety nie mogłam na ostatnią chwilę zmienić naszej rezerwacji, więc wylądowaliśmy po innej stronie wyspy, niż początkowo zamierzaliśmy. Wyszło nam to jednak na dobre, gdyż mieliśmy dostęp do wielu sklepów i restauracji. Byliśmy też blisko portu, z którego odpływa prom.
Miejsce, w którym się zatrzymaliśmy, to Cheers Chalet, gdzie dostaliśmy do dyspozycji połowę małego bungalowu. Z pewnością nie jest to miejsce dla bardzo wymagających podróżnych, ale nam odpowiadało.
Wszystkie domki znajdują się w ładnym ogrodzie, po którym przechadzają się koty, najbliższa plaża jest oddalona o zaledwie kilka minut drogi, a w recepcji można wypożyczyć rowery za bardzo przystępną cenę.
Poza tym, było tam bardzo cicho i spokojnie. Nie wiem jak jest w sezonie, ale w styczniu było naprawdę fajnie.
Plaże.
Pierwszego dnia, zaraz po przybyciu na Tioman, udaliśmy się na najbliższą plażę. Było to tuż po tym, jak dowiedzieliśmy się, że jesteśmy na wyspie duty free, więc po całych tych niewyobrażalnych trudach podróży, zostaliśmy nagrodzeni cudownym relaksem w postaci degustacji piwa na plaży. Było to naprawdę wspaniałe uczucie.
Sama plaża, choć bardzo ładna, nie zachwyciła nas za bardzo. Wszystko przez to, że znajdowało się tam sporo śmieci. Dlatego też, w kolejnych dniach, wybieraliśmy inne miejsca.
Drugiego dnia udaliśmy się na północ od naszej wioski – Tekek Village. Po lewej stronie cały czas mieliśmy plaże, a podążaliśmy wąską ścieżką, którą można przejść spory kawałek wyspy. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się na plaży, co pozwoliło Kasprowi odkryć jego nowe hobby. Mianowicie, znalazł kokosa i postanowił otworzyć go własnymi rękami, jedynie przy użyciu kamieni. Początkowo wyglądało to na niewykonalne zadanie, ale chociaż trwało to bardzo długo, to w końcu mu się udało. Od tej pory, Kasper regularnie otwierał kokosy i z czasem doszedł do wprawy.
Panuba Beach.
Po dość długim spacerze, doszliśmy do końca ścieżki i okazało się, że dalej (do plaży Panuba) droga prowadzi przez dżunglę. Spotkane po drodze osoby nie raczyły o tym wspomnieć, więc domyślam się, że dla nich nie stanowi to problemu. Ja jednak miałam na nogach japonki, więc raczej nie uśmiechało mi się wchodzić do lasu.
Już mieliśmy zawracać, gdy jakiś pan powiedział, że japonki to nie problem i że możemy iść.
Hmm, no cóż. Jeśli lokales mówi, że możemy iść, i że to niedaleko, to chyba możemy iść.
Więc poszliśmy.
Faktycznie było niedaleko. Cały spacer zajął nam jakieś 15, może 20 minut, ale trasa była dość trudna. Ścieżka nie była zbyt wyraźna i musieliśmy się zastanawiać gdzie iść, a poza tym, było bardzo ślisko. Co więcej, gdy zbliżaliśmy się już do celu, dostrzegliśmy wielkiego jaszczura. Usłyszał nas i uciekł, ale zdążyliśmy rzucić na niego okiem. Był podobny do tych spotkanych w Taman Negara, tylko znacznie większy. Jak na mój gust, wyglądał zupełnie jak smok z Komodo.
Chwilę później znaleźliśmy się na małej, ale bardzo urokliwej plaży. W sumie ze wszystkich miejsc, które odwiedziliśmy na Tioman, to podobało nam się najbardziej. Ośrodek, który się tam znajduje, był zamknięty i nigdzie nie było żywej duszy. Tylko my i koty. Później przyszły jeszcze spotkane wcześniej dziewczyny, ale zupełnie nam to nie przeszkadzało.
Miłą niespodzianką było natomiast to, że zaledwie kilka metrów od brzegu, znajduje się cudna rafa koralowa. Spędziliśmy mnóstwo czasu podziwiając przepiękne korale, różne dziwne żyjątka i wspaniale kolorowe ryby.
Juara Village.
Następnego dnia postanowiliśmy udać się na drugą stronę wyspy, do Juara Village, gdyż odbywał się tam Tioman Surf Festival.
Zdecydowaliśmy, że dokonamy tego o własnych siłach, gdyż oczywiście nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak ogromnym będzie to wyzwaniem.
Już na samym początku okazało się, że podejście pod górę, które nas czeka, jest po prostu mordercze! Nachylenie wahało się w okolicach 45%. Istna masakra!
W pewnym momencie minął nas samochód organizatorów festiwalu, po czym zatrzymał się i cofnął. Myśleliśmy, że nas ze sobą zabiorą, ale pasażerka chciała nas tylko poinformować, że czeka nas bardzo długa droga. Nie wpadła na pomysł, żeby zaproponować nam podwózkę, a nam głupio było spytać. Powiedzieliśmy, że wiemy, że to długa droga, a oni odjechali.
Droga naprawdę była bardzo długa i bardzo stroma. Szczerze mówiąc nie wiem, jak udało nam się ją pokonać i nie rozpłakać w trakcie. Nikomu nie radziłabym wybierać się na taki spacer.
Plusem było jedynie to, że po drodze mieliśmy okazję zejść z głównej drogi i dojść do wodospadu – Ali’s Waterfall. Nie jest to żadne wyjątkowe miejsce, ale idealne na odpoczynek.
Natomiast gdy byliśmy już prawie na miejscu, na naszej drodze zaczęły pojawiać się jaszczury. W sumie widzieliśmy dwa albo trzy i wreszcie mieliśmy szansę dokładniej im się przyjrzeć. Są naprawdę niesamowite.
Plaża w Juara Village jest długa i piaszczysta. Mieliśmy też okazję zobaczyć surferów, aczkolwiek nie mieli zbyt dużego pola do popisu. Moim zdaniem, fale były bardzo małe.
Monkey Bay?
Czwartego dnia postanowiliśmy wybrać się na dłuższy trekking przez dżunglę i dotrzeć do Monkey Beach, tudzież Monkey Bay.
Trekking był długi, męczący i skomplikowany, gdyż wymagał szukania ścieżki, przechodzenia przez drzewa i wpadania w liczne pajęcze sieci. W dodatku, nie wiemy czy tak naprawdę udało nam się dotrzeć do któregoś z wymienionych powyżej miejsc.
Na jakąś plażę jednak dotarliśmy i była ona ogromna, piękna, z żółciutkim piaskiem i kompletnie pusta! Było naprawdę cudownie!
Nasz spokój i cisza zostały zakłócone tylko raz, gdy w pewnym momencie, zupełnie niespodziewanie, z lasu wyszło kilku podejrzanie wyglądających panów. Nieśli drewno i piłę mechaniczną i pomimo tych rekwizytów, wyglądali jak przemytnicy narkotyków. Zapakowali się jednak na łódkę, pomachali i odpłynęli, a my znów zostaliśmy sami.
Z ciekawostek dodam, że po plaży biegało mnóstwo małych krabików, z muszelkami na grzbiecie. Czasami nie było ich nawet widać, więc wyglądało to tak, jakby muszelki same przemieszczały się po piasku.
Gdy tylko widziały, że my je widzimy, szybko chowały się do środka.
Podobnie było na plaży w pobliżu Cheers Chalet, gdzie chodziliśmy wieczorami. Gdy świeciliśmy latarką, widzieliśmy krabiki, które przestraszone, uciekały z powrotem do morza. Nie chcieliśmy ich przestraszyć, ale gdyby nie latarka, to moglibyśmy na nie nadepnąć.
Prom do Mersing.
Piątego dnia musieliśmy wrócić do Mersing i kontynuować naszą podróż. Tym razem było oczywiste, że popłyniemy promem.
Niestety wybraliśmy dzień po zakończeniu festiwalu i chyba dlatego, razem z nami płynęły tłumy ludzi (w tym trzy syreny). Szczerze mówiąc, przez cały pobyt nie widziałam na Tioman tylu osób, co w tym porcie. W rezultacie, zapakowano nas na dwa promy.
Rejs był spokojny i nie towarzyszyły mu emocje nawet odrobinę zbliżone do tych, z którymi zmagaliśmy się na pamiętnej speed boat. Nie oznacza to jednak, że czułam się w pełni komfortowo. Miejsce dla pasażerów było małe i wszyscy siedzieli bardzo ciasno koło siebie. Ciasne były również wyjścia, więc w razie wypadku, bardzo ciężko byłoby się stamtąd ewakuować.
Ciekawostka.
Jak już wspominałam, Tioman to wyspa duty free, a co za tym idzie, alkohol jest tani i powszechny, a wybór wręcz zatrważający. Najwyraźniej nie oznacza to jednak, że każdy ma do niego dostęp.
Któregoś dnia, przechadzając się ścieżką, zobaczyliśmy ogromny znak, na którym było wyraźnie napisane, że muzułmanie mają zakaz kupowania, sprzedawania i picia alkoholu. Co więcej, w razie złamania tego zakazu, czekają ich poważne konsekwencje. Może to być grzywna do 5000 RM, kara więzienia do trzech lat lub chłosta do sześciu batów. Wyobrażacie to sobie?!
Niezłe przygody na rajskiej wyspie! Plus jest jeden, o pocie, brudzie i zmęczeniu szybko się zapomina ? Zostają tylko wspomnienia krabow, kokosow i piaszczystych plaż!! Pozdrawiamy serdecznie ?
oczywiście 🙂 zresztą bez przygód, byłoby trochę nudno 🙂 również pozdrawiamy 🙂
Nie wiem co Państwa tak zmeczyło. Ja na Tiomanie byłem po raz pierwszy w 1993r. i nie było betonowej drogi z Tekeku do Juary. Szło się przez dżunglę i to było dość trudne, szczególnie z małym dzieckiem w nosidełku i z wielkim plecakiem. Droga zajęła nam trzy i pół godziny. Na pusto przechodziłem w 1.30,Raman autokton robił tą trasę w 1.15godz. Także z całym szacunkiem…. Z ważnych rzeczy tam to to żeby po plaży chodzić w obuwiu. A szczególnie przy ujściach rzek które znajdują się z dwóch stron plaży Juary. Występuje tam pewien pasożyty którego larwy dążą kanaliki w skórze stopy ? Leczenie jest proste, można pójść do miejscowego medyka i da tabletki za parę ryngitów. Pozdrawiam AZ
Bylismy po kilku dniach przedzierania sie przez dzungle w innych czesciach Malezji i na wyspie chcielismy po prostu odpoczac, co nie do konca sie udalo. Nie jest to bynajmniej problem, bardziej ironia losu 🙂 W kazdym razie, dzieki za info o pasozytach.