Bangkok to pierwsze azjatyckie miasto, które naprawdę bardzo mi się podoba i w którym czuję się komfortowo.
To też pierwsze azjatyckie miasto, do którego chcę wrócić i to na dłużej. Najchętniej spędziłabym tam z miesiąc.
Na razie mam za sobą tylko kilka dni, ale były to dni ekscytujące, kiedy to udało mi się odkryć urok tej potężnej stolicy.
Chyba najbardziej oczarowała mnie woda, której jest tam całkiem sporo. Lubię miasta, które w dużej mierze polegają na swoich rzekach, czy też kanałach i w których rozwinięty jest transport wodny. Zawsze nadaje im to specyficznego klimatu.
Tak właśnie jest w Bangkoku. Już nigdy nie zapomnę, jak ogromne wrażenie zrobił na mnie krótki rejs do świątyni Wat Arun, kiedy to obserwowałam łódki przecinające rzekę Chao Phraya. Były najróżniejszych kształtów, rozmiarów i kolorów i poruszały się we wszystkich możliwych kierunkach. Wyglądało to chaotycznie, a jednocześnie zadziwiająco harmonijnie.
Tak zresztą jawi mi się całe miasto. Bangkok jest w Azji, więc niejako z automatu, trzeba mu przypisać chociaż trochę chaosu, ale równocześnie, zdaje się być w tym chaosie świetnie zorganizowany.
Takie przynajmniej jest moje wrażenie.
Czułam się tam znakomicie, bardzo swobodnie przemieszczałam się z miejsca na miejsce (i to zazwyczaj na nogach) i nie miałam problemów z odnalezieniem drogi.
Czułam się też względnie bezpiecznie. Powszechne ostrzeżenia przed kieszonkowcami dały mi trochę do myślenia, ale nie miałam żadnych obaw jeśli chodzi o samotne przemierzanie miasta. Jest to coś, czego na pewno nie powiedziałabym o innych azjatyckich metropoliach, które odwiedziłam w poprzednich latach. Mam tu na myśli Manilę, która mocno mnie straumatyzowała i Kuala Lumpur, które może nie jawi się jako super niebezpieczne miasto, ale jako super bezpieczne też nie.
Mówiąc krótko, Bangkok jest miastem bardzo przyjaznym i „łatwym w obsłudze”. Chyba nie da się go nie lubić.
Chana Song Khram Alley – cudowna lokalizacja.
Zatrzymałam się w hostelu New Siam 1, mieszczącym się na Chana Song Khram Alley, małej przecznicy łączącej Phra Athit Road oraz Soi Ram Buttri. Hostel był ok, ale nie jestem przekonana, czy zasługuje na szczególne polecenie. Inaczej sprawa ma się w przypadku lokalizacji, która moim zdaniem, jest po prostu znakomita.
Uliczka, przy której mieszkałam, jest krótka i wąska, ale mieści hostele, restauracje, agencje turystyczne, salony masażu i sklepy z ciuchami, czyli wszystko, czego turysta zazwyczaj sobie życzy lub potrzebuje. Jednocześnie jest dość cichym i spokojnym miejscem, chociaż znajduje się w pobliżu bardziej imprezowych okolic.
Ulica Phra Athit biegnie wzdłuż rzeki Chao Phraya i znajduje się tam przystań dla łodzi, którymi dopłyniemy np. do Chinatown lub świątyni Wat Arun.
Soi Ram Buttri to taka dużo spokojniejsza wersja Khao San Road i właśnie dlatego, bardzo przypadła mi do gustu.
Natomiast do Khao San Road też jest niedaleko. Wystarczy przejść przez małą bramkę w murze przy Soi Ram Buttri, minąć świątynię i już jesteśmy.
Naprawdę bardzo spodobała mi się ta lokalizacja i dlatego następnym razem, na pewno zatrzymam się w tej samej okolicy.
Chao Phraya River.
Kilkukrotnie korzystałam z krótkich przepraw rzecznych, które oferowane są na rzece Chao Phraya. Po pierwsze, jest to bardzo szybkie rozwiązanie, gdyż wystarczy kilkanaście minut i już jesteśmy na drugim brzegu. Po drugie, jak już wspomniałam powyżej, widok tych wszystkich łódek i łódeczek, jest niesamowity, żeby nie powiedzieć, bezcenny. W mojej pamięci, z pewnością pozostanie już na zawsze.
Khao San Road.
O Khao San Road chyba zbyt wiele pisać nie muszę. Jestem przekonana, że każdy kto odwiedził Bangkok (lub o nim czytał), słyszał o tej ulicy.
Ja mogę jedynie potwierdzić: Internety mówią prawdę! Khao San Road to jedna, wielka imprezownia z mnóstwem barów, klubów, promocji na alkohol i przeróżnych dziwactw do spróbowania.
Mnie to miejsce nie przypadło zbytnio do gustu. Spędziłam tam super wieczór z moimi kanadyjskimi znajomymi, ale było naprawdę głośno i jeszcze bardziej tłoczno. Wieczorem przemierzenie tej dość krótkiej, tak naprawdę ulicy, zajmuje mnóstwo czasu. Wszędzie korki!
Skorpion i tarantula – moje najnowsze wyzwania kulinarne.
Co do dziwactw kulinarnych, to wspomnianego wieczora, miałam okazję spróbować skorpiona i tarantulę.
Wzdłuż Khao San Road, co rusz napotyka się kogoś z tacą pełną przeróżnych nieszczęsnych żyjątek.
Ceny bywają wysokie, ale trzeba pamiętać, żeby targować się do upadłego. Absolutnie nie można godzić się na pierwszą rzuconą nam cenę.
O ile dobrze pamiętam, za skorpiona zapłaciłam tylko 40 THB. Za pająki, sprzedawcy chcieli jednak niebotycznych sum. Najpierw usłyszeliśmy, że życzą sobie 1000 THB, co jest oczywiście ceną niedorzeczną.
Logan i ja targowaliśmy się długo, ale zeszliśmy do ceny 300 THB za dwie tarantule! Myślę, że to całkiem niezły deal. My w każdym razie, byliśmy usatysfakcjonowani.
Co do smaku tych dość wątpliwych rarytasów, to skorpion był w miarę ok. Zjadłam go w całości, nie przyglądając się za bardzo, co wkładam do ust.
Z pająkiem było trochę gorzej.
Po pierwsze, był dość rozłożysty, więc nie było opcji, żeby zjeść go na raz. Postanowiliśmy poodrywać mu nóżki, a później przejść do reszty.
Być może właśnie dlatego, że był to dłuższy proces, zjedzenie tej tarantuli, nie przyszło mi tak łatwo.
W pewnym momencie zaczęłam zdawać sobie sprawę, że wkładam do buzi owłosione nóżki, jedna po drugiej! Oj, nie wpłynęło to dobrze na moje samopoczucie. Były momenty, kiedy myślałam, że zwymiotuję.
Następnym krokiem, było zjedzenie głowy, co poszło dość sprawnie.
Ostatniej części nie udało nam się ani oderwać od patyka, ani poobgryzać. Była tak twarda, że nasze zęby po prostu nie dały rady.
Misję uznaliśmy jednak za pełen sukces. Skorpion i tarantula odhaczone z listy!
Chinatown.
Do Chinatown wybrałam się dzień przed Chińskim Nowym Rokiem.
Szczerze mówiąc, moją jedyną motywacją była nadzieja na jakieś celebracje lub chociaż dekoracje. Niestety, po raz kolejny zawiodłam się.
Już chyba nigdy nie będzie mi dane zobaczyć parady smoków, ani żadnych innych występów związanych z jakimkolwiek chińskim świętem. Straciłam już nadzieję.
Jedyne, co zaobserwowałam w Chinatown, to ofiarne ołtarzyki porozkładane w różnych częściach dzielnicy. Ludzie rozkładali maty na podłogach sklepów lub przy ulicy, a na nich układali napoje, owoce, słodycze, różne inne produkty żywnościowe, a także kadzidełka.
Obserwowałam rozkładanie jednego takiego ołtarzyka i było to bardzo ciekawe. Zajmowało się tym kilka osób, które sporo dyskutowało i zastanawiało się, gdzie co położyć i w jaki sposób. Poświęcili na to naprawdę sporo czasu.
Oprócz tego, pospacerowałam sobie po Chinatown i zauważyłam sporo ciekawych budynków. Weszłam też do paru świątyń, w tym jednej większej, która wyglądała jak żywcem przeniesiona z Chin.
Ulice były oczywiście zatłoczone, brudne, chaotyczne. Z powodu wszelkiego badziewia sprzedawanego bezpośrednio na chodnikach, ledwie dało się przejść. Niemal zupełnie jak w Chinach. Tylko gorzej, gdyż w Chinach chodniki są szersze.
Tajski król.
To, na co nie da się nie zwrócić uwagi przebywając w Bangkoku, to obsesja Tajów na punkcie ich króla.
Ogromne portrety w złotych ramach, przedstawiające zarówno poprzedniego, zmarłego króla, jak i obecnego, są dosłownie wszędzie.
Stoją na pasach zieleni na drogach, wiszą w sklepach i restauracjach, są też w świątyniach. Gdzie nie spojrzeć, tam łypie na nas król.
Zakupy.
Bangkok to idealne miejsce na zakupy, jeśli ktoś lubi zwiewne, kolorowe sukienki, bluzki, spodnie. Stragany porozkładane na ulicach aż się uginają od wszelakich ciuchów, torebek i innych takich. Ceny są oczywiście dość niskie, w dodatku do negocjacji (jakość produktów raczej nie powala, ale kto by chciał chodzić w tej samej sukience przez więcej niż jeden, dwa sezony?!).
Nie mam w tym temacie wielkiego doświadczenia, ale porównując Bangkok i Hua Hin, to zdecydowanie właśnie w Bangkoku znajdziemy więcej ciuchów, a przy tym ładniejszych i tańszych.
Raz wybrałam się też do dużego centrum handlowego, o nazwie Siam Center. Potrzebowałam kosmetyków, na których poważny niedobór cierpię w Chinach. Znalazłam to, czego szukałam i teraz mogę już powiedzieć, że tajskie marki są o niebo lepsze niż chińskie, a w dodatku, kilka razy tańsze.