Tajwanu nie było w naszym oryginalnym planie. Pomysł, aby się tam udać, pojawił się stosunkowo niedługo przed wyjazdem i przez jakiś czas stał pod znakiem zapytania.

Z Facebook’a dowiedzieliśmy się, że przeprowadzili się tam nasi znajomi, więc uznaliśmy, że fajnie byłoby ich odwiedzić. Zatrzymując się na Tajwanie, mogliśmy też rozbić długą podróż z Japonii do Indonezji, na dwie części.

Co więcej, Tajwan był ostatnim miejscem w regionie, w którym jeszcze nas nie było. Dzięki wizycie na wyspie, zamknęliśmy listę krajów dalekowschodnich (poza Koreą Północną), a w dodatku udało nam się odwiedzić je wszystkie w 2019 roku. Szczerze mówiąc, odkryliśmy to z zaskoczeniem, gdyż wcale tego nie planowaliśmy. Tak się po prostu poukładało.

Wrażenia z Taipei.

Dość szybko okazało się, że nasz kilkudniowy pobyt na wyspie (w końcu miał to być jedynie krótki przystanek), jest stanowczo za krótki.

Tajwan, a właściwie Taipei (jako że poza miasto, ostatecznie wcale się nie ruszyliśmy), ogromnie przypadł nam do gustu i mamy spory apetyt na więcej.

Mam nadzieję, że uda nam się jeszcze kiedyś tam wrócić.

A co nam się tak spodobało?

Przede wszystkim przyjazna atmosfera, pomocni, mili ludzie (mówiący po angielsku), znakomite jedzenie, klimatyczne zaułki, cudne świątynie i niepowtarzalny vibe.

Nie będę ukrywać, że skojarzeń z Chinami miałam tam wiele i ogólnie czułam się, jakbym ponownie zawitała do Państwa Środka. Tyle tylko, że trochę bardziej przystępnego, odrobinę czystszego i łatwiejszego w obsłudze.

Odrębność od Chin.

Tajwańczycy bardzo się starają, żeby ktoś przypadkiem nie zapomniał, że oni nie są częścią Chin. Podczas naszego krótkiego pobytu, wielokrotnie słyszeliśmy o ich odrębności, demokracji, prawach człowieka i wolnościach.

Już pierwszego dnia w Taipei, kiedy czekaliśmy w naszym hostelu na check-in, poznaliśmy Tajwańczyka, który zrobił nam wykład na temat odrębności Tajwanu i zasad, jakie wyznają.  

Oczywiście rozumiem to znakomicie, zwłaszcza w obliczu ostatnich wydarzeń w Hong Kongu. Nie dziwię się, że robią wszystko, aby nie łączyć ich z opresyjnym systemem, którego szczerze nienawidzą.

Zwłaszcza, że Chiny nie ustępują i propaganda działa. Raz widzieliśmy na ulicy samochód z chińskimi flagami i głośnikami, z których coś tam nawoływano. Oczywiście nie zrozumieliśmy, ale nie trzeba być geniuszem, żeby domyślić się, o co chodziło.

Co ciekawe, samochód miał policyjną eskortę.

No cóż, my ze swojej strony możemy tylko okazać swoje wsparcie zarówno Tajwanowi, jaki i protestującym w Hong Kongu. Oby osiągnęli swoje cele.

Spotkania ze znajomymi.

Kilka ładnych lat temu, przez trzy lata z rzędu, byłam pilotem i tłumaczem na nowosądeckim festiwalu Święto Dzieci Gór. Podczas trwania festiwalu (już od blisko trzydziestu lat), na moje rodzinne ziemie, zjeżdżają dzieciaki z przeróżnych stron świata i występują na scenach, prezentując tradycyjną muzykę i folklor ze swoich krajów.

Tak się złożyło, że ja dwa razy zajmowałam się zespołem właśnie z Tajwanu. Jako że oni zawsze przyjeżdżali największą grupą, miałam okazję poznać kilkadziesiąt osób z tego kraju i wiele z nich, wciąż jest moimi znajomymi na Facebook’u.

Nawiasem mówiąc, już wtedy miałam okazję przekonać się, jak bardzo czują się odrębni od Chińczyków i mam kilka ciekawych historii do opowiedzenia, ale to już temat na inną okazję.

W każdym razie, przed wyjazdem do Taipei, ogłosiłam swój przyjazd na Facebook’u i dostałam odpowiedź od jednej z tancerek, którą poznałam właśnie podczas festiwalu.

Ucieszyłam się ogromnie, gdyż naprawdę uwielbiam poznawać osoby z całego świata, a później spotykać je ponownie, w ich rodzimych krajach. To zawsze cudowne przygody i doświadczenia.

Annie, bo tak ma na imię moja koleżanka, najpierw zabrała nas na obiad, kiedy to mieliśmy okazję spróbować przepysznych pierożków na parze. Następnie udaliśmy się w bardziej imprezowe tereny i spędziliśmy wspaniały wieczór w jednym z barów. Było super i kto wie, może przyjdzie nam się kiedyś spotkać ponownie.

Innym razem, spotkaliśmy się z parą, z którą pracowaliśmy w Jinhua jako nauczyciele angielskiego. Łączą nas traumatyczne przeżycia, a to już chyba więź na całe życie.

W każdym razie, Sam i Shakera przeprowadzili się ostatnio na Tajwan i tam kontynuują swoją przygodę z edukacją. Z nami spędzili sobotę, kiedy to udaliśmy się kolejką linową na okoliczne wzgórze, przeszliśmy kilka ładnych kilometrów i odwiedziliśmy przepiękne świątynie. Ze schodów jednej z nich, obejrzeliśmy też piękny i klimatyczny zachód słońca.

Atrakcje Taipei.

Jak już wspomniałam, ostatecznie nie ruszyliśmy się poza Taipei, więc mieliśmy całkiem sporo czasu na eksplorację miasta.

Okazało się, że pomimo tego, że świątyń widzieliśmy już dziesiątki, jeśli nie setki, to wciąż chętnie odwiedzamy kolejne, zwłaszcza jeśli są tak piękne, jak te w Taipei.

Naprawdę! Większość z nich to prawdziwe cuda i czasami nie mogliśmy się na nie napatrzeć. Mnogość ozdób, rzeźb, lampionów i wszelkich innych detali, po prostu powala!

Oprócz tego, w Taipei odwiedziliśmy miejsca pamięci tajwańskich bohaterów, czyli Chiang Kai-shek’a oraz Dr. Sun Yat-sen’a.

W obu miejscach co godzinę odbywają się zmiany warty, więc przy okazji można zobaczyć ciekawe widowisko. Oprócz tego, poczytaliśmy o historii, gdyż zawsze warto pozyskać trochę wiedzy u źródła.

Zaszliśmy też pod piękny i wzniosły wieżowiec, jakim jest Taipei 101, ale odwiedziliśmy jedynie znajdujące się na dolnych piętrach centrum handlowe. Wejście na taras widokowy wydało nam się za drogie, a do Starbucks’a na jednym z wyższych pięter, nie udało nam się zrobić rezerwacji (tak, trzeba mieć rezerwację i to telefoniczną, a dodzwonienie się tam, nie należy do najłatwiejszych zadań).

Budynek jest jednak naprawdę majestatyczny i bardzo nam się spodobał. Jeśli zawitamy do Taipei ponownie, to na pewno pójdziemy na ten taras.

Jedzenie, czyli przede wszystkim pierogi.

Tuż po przyjeździe do Taipei, odkryliśmy w naszej okolicy (niedaleko Taipei Main Station) dwie małe knajpki, specjalizujące się w tajwańskich pierożkach.

Takie same nagminnie jadałam w Chongqing, więc przyciągnęły mnie jak magnes. Ostatecznie, podczas naszego pobytu w mieście, wracaliśmy do obu tych knajpek wielokrotnie. To którą wybierzemy danego dnia, zależało od tego, jaki chcemy farsz i sos, gdyż tym właśnie się różniły. Do wyboru mieliśmy np. farsz o smaku curry, kimchi albo mojego ulubionego szczypiorku. Pycha! W dodatku ceny były bardzo przystępne, zaledwie 5 – 6 NT$ za pierożek.

Oprócz tego, dwa razy zdecydowaliśmy się na bufet, ale jedzenie, choć wyglądało całkiem nieźle, nie przypadło nam do gustu. Może za długo leżało, a może po prostu nie było najlepszej jakości.

Byliśmy też na nocnym markecie, który zawsze jest dobrym pomysłem, jeśli ktoś lubi eksperymentować. Wszystko czego spróbowaliśmy było dobre, poza kiełbaską, która okazała się słodka.

Czyli nie tylko w Chinach takie rzeczy.

Najgorszy hostel na świecie.

Lokalizacja naszego hotelu była znakomita, gdyż do stacji metra (Taipei Main Station), mieliśmy jakieś 5 minut. Niestety na tym kończą się zalety tego przybytku, który okazał się jednym z najgorszych miejsc, w jakich kiedykolwiek nocowaliśmy.

Po pierwsze, zarezerwowałam prywatny pokój, a dostaliśmy łóżko otoczone cieniutkimi ściankami, które nie dostawały nawet do sufitu (podobno ze względu na klimatyzację). Po otworzeniu drzwi, trzeba było od razu wskoczyć na łóżko, gdyż inaczej nie zamknęlibyśmy drzwi. Podłogi nie było tam bowiem wcale.

Z powodu braku górnych części ścian, nie byliśmy tak naprawdę w prywatnym pokoju, a w jednym wielkim dormitorium, gdzie słyszeliśmy każdy odgłos dochodzący z innych „pokoi”.

Nie było okna, ale jakaś ewidentnie lubująca się w ironii dusza, zawiesiła nam na ścianie obraz okna wychodzącego na Santorini.

Drzwi zamykały się przeraźliwie głośno, a ludzie ani myśleli bardziej z tego powodu uważać. Wręcz przeciwnie, czasami miałam wrażenie, że specjalnie trzaskają nimi z całej siły.

W ogóle ludzie zachowywali się koszmarnie. W nocy gadali na głos, niektórzy nawet śpiewali i oczywiście chodzili tam i z powrotem. Pierwszej nocy natomiast, doświadczyliśmy naprzemiennego koncertu chrapania w wykonaniu dwóch różnych osób. Jestem przekonana, że obie były z piekła rodem, gdyż takich dźwięków ludzkie stworzenie chyba wydać z siebie nie potrafi.

Oprócz tego, łazienki były brudne, zagrzybione, a toalety nie czyszczone chyba tygodniami. Masakra!

Hostel nazywa się NEOSOHO. Podaję nazwę dla przestrogi.

Na szczęście ta noclegownia to nasze jedyne przykre doświadczenie z Taipei. Wszystko inne było naprawdę super.

Przygoda u fryzjera.

Na koniec jeszcze krótka historyjka z naszej wizyty u fryzjera.

Mianowicie, jak dolecieliśmy na Tajwan, Kaspra włosy wyglądały już tak niedorzecznie, że wizyta u fryzjera stała się koniecznością.

Przechadzając się uliczkami, trafiliśmy na skromny zakład fryzjerski i postanowiliśmy skorzystać z jego usług.

W środku były dwie miłe panie i jedna z nich od razu przystąpiła do dzieła.

To co ciekawe, to to, że pomimo tego, że to Kasper był jej klientem, ona była zainteresowana jedynie moim zdaniem.

W ogóle nie słuchała co on tam sobie gada, tylko cały czas patrzyła na mnie i dopytywała, czy długość odpowiednia, gdzie podgolić i co z brodą? Nawet o brodzie nie dane mu było zadecydować.

Rozbawiło nas to co nie miara, ale z drugiej strony, naprawdę ciekawi mnie, dlaczego do tego doszło. Czyżby to jakaś kwestia kulturowa?

Napisane przez

Małgorzata Kluch

Cześć! Tutaj Gosia i Kasper. Blog wysrodkowani.pl jest poświęcony podróżom i życiu w Chinach. Po pięciu latach spędzonych w Azji i eksploracji tamtej części świata, jesteśmy z powrotem w Europie, odkrywając nasz kontynent.