W styczniu 2023 r., po wielu miesiącach przekładania, w końcu udało mi się zrealizować kilkudniowy wypad do Belgii.
Choć krótki, był to wyjazd wyjątkowy, w dodatku z kilku powodów i z pewnością na długo pozostanie w mej pamięci.
Po pierwsze, po ponad trzech latach zobaczyłam się z jednym z moich najbliższych przyjaciół z Chin – Natanem oraz jego dziewczyną Claudią.
Po drugie, był to mój pierwszy wyjazd solo od czterech lat (ostatnio Tajlandia w 2019 r.).
Po trzecie, był to pierwszy wyjazd bez Zojki, odkąd jest na świecie i zarazem moje pierwsze dni bez niej.
Była to też moja pierwsza wizyta w Belgii.
Chociaż pierwszy dzień (a właściwie kilka wcześniejszych też) był bardzo stresujący, to cieszę się, że pojechałam, gdyż było naprawdę super i myślę, że niezmiernie tego potrzebowałam.
A jak to się stało, że widziałam aż 4 miasta w 4 dni? Na pewno tego nie planowałam, gdyż nie jestem zwolenniczką szybkiego zwiedzania. Po prostu tak wyszło, a co więcej, udało mi się to osiągnąć w wyjątkowo powolny sposób.
Mianowicie, skoncentrowałam się na spacerach, wrażeniach wizualnych, wyczuwaniu atmosfery odwiedzanych miejsc, doznaniach kulinarnych i nade wszystko, rozmowach z moimi znajomymi. Claudia jest Belgijką, więc informacje na temat kraju miałam z pierwszej ręki.
Lot.
Lot z Krakowa opóźnił się ok. godziny, a jako że powodem była jakaś usterka, którą kilku panów próbowało dość mozolnie wyeliminować (a tak przynajmniej to wyglądało z perspektywy pasażera, gdyż część panów tylko stała w okolicach kokpitu i co jakiś czas rzucała nam spojrzenia), to był taki moment, kiedy już myślałam, że w ogóle nie polecimy.
Szczerze mówiąc, na tym etapie nie bardzo mi to przeszkadzało i byłam gotowa czym prędzej wracać do Zojki. Tak się jednak złożyło, że niemal w tym samym momencie gdy oczami wyobraźni widziałam już jak łapię swój plecak i z radością wychodzę z samolotu, kapitan ogłosił, że zaraz startujemy.
Lot samolotem, który miał usterkę z założenia nie może być najprzyjemniejszy, ale moje myśli i tak były skoncentrowane na rozłące z Zojką. Tak więc stresowałam się, tyle tylko, że z innego powodu niż można by przypuszczać.
Lotnisko Charleroi jest obskurne i z przyjemnością czym prędzej je opuściłam.
Bilet na autobus do Brukseli kosztuje horrendalne pieniądze i trzeba odstać swoje w kolejce, co w styczniu nie było zbyt przyjemne. Na szczęście, pomimo tego, że według automatu biletowego autobusy kursują według rozkładu, wygląda na to, że jednak nie i odjeżdżają jak tylko się napełnią. Tak przynajmniej wynika z moich obserwacji podczas podróży w jedną i drugą stronę.
Na dworcu Midi (skąd wracałam na lotnisko) nie dało się kupić biletów inaczej niż przy użyciu karty, przy czym niektóre karty nie były obsługiwane. W rezultacie musiałam kupić bilety dwóm obcym osobom.
Bruksela.
Po dotarciu na dworzec Midi, kierując się głównie intuicją, poszłam w stronę centrum.
Trasa nie była zbyt przyjemna. Okolice dworca były po prostu okropne, a i dalej nie było szczególnie uroczo. Ładnie zrobiło się dopiero w ścisłym centrum, którego, tak na marginesie, bardzo długo nie mogłam znaleźć (głównie z powodu mylących znaków, lub ich całkowitego braku).
Pogoda też oczywiście miała wpływ na ogólne wrażenie, gdyż wszystko wydawało się szare, chłodne, nieprzystępne.
Mówiąc krótko, Bruksela nie przypadła mi do gustu. Na pewno jeszcze kiedyś się tam wybiorę, gdyż jest kilka miejsc w stolicy Belgii, które koniecznie chciałabym odwiedzić, ale moją wielką miłością na pewno nigdy nie będzie.
Co do zwiedzania, to tak jak napisałam powyżej, skoncentrowałam się na spacerze po mieście. Nie bardzo miałam nastrój na jakiekolwiek muzea i żadne miejsce nie przemówiło do mnie na tyle, żeby poświęcić mu godzinę czy też dwie.
Weszłam jedynie na chwilę do pewnego ładnego kościoła, w którym jak się okazało, urzędują polscy oblaci i wszystko było tam po polsku. Jest to Eglise Notre Dame de la Chapelle.
Na moment zajrzałam też do La Chapelle de la Madeleine, ale ten budynek jest akurat zdecydowanie ciekawszy z zewnątrz niż wewnątrz.
Manneken Pis to moim zdaniem dość wątpliwa atrakcja i nie jest dla mnie do końca zrozumiałe, dlaczego robi aż takie wrażenie na turystach. Na pewno nie jest to jedyna sikająca figurka dziecka na świecie. Jedna stoi chociażby w Nowym Sączu.
Muszę jednak przyznać, że z ciekawością przyjęłam informacje, iż w Brukseli od niedawna są też figurki sikającej dziewczynki i psa. Następnym razem będę chciała je odnaleźć.
Mont des Arts zdaje się być przyjemnym miejscem, ale z pewnością największe wrażenie robi wiosną, gdy kwitną kwiaty i jest dużo zieleni.
Jedynym miejscem, które tak naprawdę wzbudziło mój podziw w Brukseli jest Grand’ Place. Nawet pomimo pochmurnej, styczniowej pogody, architektura tego miejsca po prostu zwaliła mnie z nóg. Jest to coś absolutnie niesamowitego i niebywale pięknego. Jednocześnie bardzo przytłaczającego. Stojąc na placu i spoglądając w górę na potężne fasady można odnieść wrażenie, że wszystkie znajdujące się tam budynki są nieskończenie wielkie, a my – ludzie – bardzo malutcy.
Jest to zresztą odczucie zasadne.
W każdym razie, przy następnej wizycie na pewno będę chciała zobaczyć te budynki od środka. Super byłoby spojrzeć na plac również z góry, ale nie jestem pewna, czy jest taka możliwość.
Spotkanie po latach.
Po kilkugodzinnym spacerze ulicami Brukseli, wróciłam na dworzec i pojechałam do miasta Lier, gdzie mieszkają moi znajomi z Chin. Widziałam się z nimi pierwszy raz od lata 2019 r. i bardzo cieszyłam się na to spotkanie. Jestem jedną z tych osób, które lubią utrzymywać kontakt i zawsze sprawia mi to niezmierną radość, gdy udaje mi się spotkać z kimś, od kogo normalnie dzielą mnie setki, czy nawet tysiące kilometrów.
Będąc w ich mieszkaniu, mogłam też połączyć się z Kasprem i upewnić, że wszystko jest w porządku, dzięki czemu stres związany z rozłąką z dzieckiem znacznie osłabł.
Wieczór spędziliśmy w restauracji, gdzie Claudia wybrała dla mnie przepyszne belgijskie danie, a następnie w knajpce degustując belgijskie piwa. To był wspaniały wieczór!
Brugia.
A już następnego dnia, razem z Natanem pojechałam do Brugii, chyba najładniejszego miasta w całym kraju.
Żałuję, że film In Bruges obejrzałam dopiero po powrocie z Belgii, a nie przed wyjazdem, gdyż myślę, że super zwiedzałoby się miasto mając w głowie urywki z filmu. Z drugiej strony, fajnie było oglądać film, mając w głowie urywki z wizyty w mieście.
W każdym razie, Brugia to miasto cudne i niezwykle klimatyczne. Istna perełka!
Piękne budynki z cegły usytuowane nad kanałami, brukowane uliczki, strzeliste wieże, kolorowe fasady na rozległym i wyjątkowo urokliwym rynku, browary i transportujące piwo rury biegnące pod ziemią. Jest co podziwiać, a co więcej, niezwykle łatwo wczuć się w klimat miasta. Nawet jeśli tak jak ja, spędza się tam zaledwie kilka godzin.
Myślę, że kluczem do udanej wizyty w Brugii jest wrzucenie na luz i spokojna kontemplacja otoczenia, najlepiej z jakimś smakołykiem.
My najpierw rozsiedliśmy się w jednej z kawiarni na rynku, która oferowała cudny wręcz widok. Następnie Natan zabrał mnie na nieziemskie bajgle w przytulnej knajpce. Na deser były gofry z Nutellą, a na zakończenie dnia, znakomite lokalne piwko.
Pomimo powolnego tempa i wielu przystanków na degustację, o dziwo udało nam się też trochę pozwiedzać.
Odwiedziliśmy dwa kościoły i udaliśmy się na wycieczkę po browarze!
The Halve Maan Brewery.
The Halve Maan Brewery to mały, rodzinny biznes w samym sercu Brugii. Rodzina Maes warzy tam piwo od 1856 r. Obecnie zajmuje się tym szóste pokolenie!
Światową sławę zyskali za sprawą biegnącego pod miastem rurociągu (piwociągu?), który odprowadza ten złocisty trunek poza miasto, do fabryki, w której następuje butelkowanie.
Rurociąg ma 3276 m i został zbudowany dzięki ogromnemu wsparciu darczyńców. Inauguracja projektu nastąpiła w 2016 r.
A dlaczego w ogóle do tego doszło? Zapotrzebowanie na piwo rosło, a wraz z nim rosły również problemy logistyczne z transportem trunku przez zabytkowe centrum. Przywiązanie rodziny Maes do tradycji było jednak silniejsze i zamiast zdecydować się na przeniesienie produkcji w inne miejsce, zbudowano właśnie rurociąg. Podczas zwiedzania browaru, można zobaczyć mały jego fragment. Jest to naprawdę niebywałe.
Brugia to miasto, pod którym płynie piwo!
A jakie piwo wytwarza się w The Halve Maan Brewery? Brugse Zot – złociste ale oraz Brugse Zot Dubbel – jego ciemniejszą wersję. Ja miałam okazję spróbować tego pierwszego i było naprawdę dobre.
A to, które serwowane jest w warzelni, nie jest filtrowane i czerpie się je prosto z kotłów. Tak przynajmniej wyczytałam z tablicy informacyjnej.
Antwerpia.
Następnego dnia, już w trójkę, udaliśmy się do Antwerpii. Pogoda nie dopisywała, ale i tak udało mi się dostrzec, że jest to piękne miasto i na pewno będę chciała tam kiedyś wrócić.
Pierwsze zachwyty nastąpiły już na dworcu, gdyż przybywających do miasta wita przepiękna stacja kolejowa. Istne cudo! Ściana z zegarem i przeszklony dach to po prostu arcydzieła.
Tuż obok dworca jest zoo z pięknie ozdobioną bramą. Kiedyś będę chciała tam zabrać Zojkę.
Natomiast kawałek dalej jest brama prowadząca do Chinatown, w którym akurat odbywały się celebracje związane z Chińskim Nowym Rokiem. Tak, jak widziałam już wielokrotnie, ekipa odprawiała taniec lwa przy akompaniamencie talerzy, a na budynkach wisiały sznury petard, które robiły okropny hałas, a powietrze wypełniał specyficzny zapach.
Ulica była wypełniona ludźmi po brzegi, więc przez chwilę mogłam poczuć się dokładnie jak w Chinach. Zwłaszcza, że poszliśmy też do chińskiego sklepu, gdzie znałam większość produktów.
Pomimo upływu lat, nie przestaje mnie to zaskakiwać, że Chińczycy wszędzie potrafią urządzić się dokładnie tak samo jak u siebie. Nie ma znaczenia w jakim jesteśmy kraju. Przekraczając bramę Chinatown, automatycznie przenosimy się do Chin.
My po wizycie w Chinatown, ruszyliśmy na dalszą eksplorację miasta, podziwiając przede wszystkim jego architekturę.
Podobnie jak w Brukseli i Brugii, również antwerpski rynek zachwyca. Coś pięknego. I bardzo majestatycznego!
Na jednej z mniejszych uliczek znajduje się zachwycający budynek, kiedyś mieszczący giełdę – Handelsbeurs. Warto tam na chwilę wbić, gdyż wstęp jest za darmo, a wnętrze zwala z nóg. Dodatkowo, z tablic informacyjnych, można poznać historię tego miejsca.
Na zakończenie dnia weszliśmy na taras widokowy pewnego osobliwego budynku. Widać stamtąd całe miasto.
Pogoda była co najmniej kiepska, w dodatku trochę już się ściemniało, więc zdjęcia do najpiękniejszych nie należą. Jestem jednak przekonana, że w lepszych warunkach atmosferycznych, widoki byłyby stamtąd przednie.
Lier.
Ostatniego dnia pobytu miałam jeszcze trochę czasu przed lotem, więc postanowiłam wykorzystać go na spacer po malutkim miasteczku Lier.
Claudia i Natan pokazali mi już wcześniej najważniejsze miejscówki, ale chciałam jeszcze raz się im przyjrzeć, tym razem trochę dokładniej.
Lier to naprawdę urokliwe miejsce. Ryneczek jest cudny, architektura bardzo czarująca, podobnie jak labirynt małych uliczek. Chyba najciekawszym miejscem jest jednak teren beginażu, który za jakiś czas prawdopodobnie stanie się atrakcją turystyczną. Podczas mojego pobytu trwały tam prace remontowe, ale miejsce to znajduje się na liście UNESCO, więc z pewnością już niedługo zapełni się odwiedzającymi.
Ja spacerowałam tam w samotności i muszę przyznać, że urzekły mnie te wszystkie malutkie domki, wysokie mury i brukowane uliczki. Będąc w Lier, koniecznie trzeba tam zajrzeć.
Podsumowanie.
Tak właśnie wyglądał mój kilkudniowy wypad do Belgii. Jako że wybierałam się tam przede wszystkim ze względu na moich znajomych, to uważam, że i tak bardzo dużo udało mi się zobaczyć. Można powiedzieć, że był to taki mały rekonesans przed kolejnymi podróżami do tego kraju.
Mam jednak ogromną nadzieję, że w przyszłości będę trafiać na lepszą pogodę, gdyż belgijskie miasta z pewnością prezentują się dużo lepiej w słonecznym świetle.