Po kilkugodzinnej podróży pociągiem znalazłam się w Suzhou. Klaus odebrał mnie z dworca i pojechaliśmy do hotelu. Przejażdżka trwała w nieskończoność, bo żaden z trzech obecnych Chińczyków nie znał drogi, a w dodatku kierowca nie umiał jeździć. Jechał kawałek do przodu, po czym znacznie zwalniał albo przyhamowywał i tak non stop, nawet jeśli nie było przed nami, ani w ogóle w pobliżu, żadnych pojazdów. Nie czułam się dobrze.

Gdy wreszcie dotarliśmy do celu, zostałam zakwaterowana w pokoju Kaspra. Hotel stał się naszym nowym domem na następny tydzień.

Następnego dnia rano (w środę 29 kwietnia) byliśmy umówieni na spotkanie w jednej ze szkół w Suzhou. W sumie była nas czwórka, bo jak się okazało, szkoły które podobno przyjmują “tylko” native speakerów, zdecydowały się na trójkę Polaków (my plus Kuba, który został zwolniony ze szkoły w Nanchang) i jednego Anglika – Simona.

Okazało się, że każde z nas trafi do innej szkoły. Kasper i ja mieliśmy być tak jakby w jednej, tylko w innych oddziałach: on w middle school, a ja w primary school, które są oddalone od siebie o jakieś 10 minut na nogach.

Na spotkaniu wszyscy byli zaskoczeni moją obecnością, gdyż najwyraźniej firma nie poinformowała ich, że przyjadę. Dlatego też na początku nie było nikogo ze szkoły, w której miałam uczyć. Jakiś pan dojechał później, więc przypuszczam, że po prostu po niego zadzwonili.

Każde z nas musiało się pokrótce przedstawić i opowiedzieć o sobie. Natomiast od nich dowiedzieliśmy się, że oprócz lekcji, czekają nas również office hours. Poza tym, spodziewali się, że nauczymy te chińskie dzieci kultury. Kobieta, która zajmowała się tłumaczeniem całej rozmowy, zasugerowała, że możemy mówić dzieciom, że nie wypada pluć na ulicy albo używać klaksonu w każdej sytuacji. Ciekawe, że to my mieliśmy im to mówić. Dlaczego rodzice albo chińscy nauczyciele ich tego nie uczą, na przykład poprzez swoje poprawne zachowanie?!

Po spotkaniu rozjechaliśmy się do swoich szkół. Na miejscu poznałam Sam, która jak się później okazało, jest jedyną osobą w całej szkole, która faktycznie mówi po angielsku. Nauczycieli angielskiego jest więcej, ale ich angielski jest tak słaby, że w ogóle nie powinni wykonywać tego zawodu.

Poznałam też Jin (teraz wiem, że tak ma na imię, wcześniej myślałam, że używa angielskiego imienia Kim, ale okazało się, że nie i że jej angielskie imię to Monica, a chińskie to właśnie Jin), która jest moją asystentką, co sprowadza się do tego, że chodzi ze mną na wszystkie lekcje i “uczy” się ode mnie, a także pomaga mi utrzymać dyscyplinę w klasie i w razie potrzeby tłumaczy niektóre rzeczy na chiński.

Dostałam też swoje biurko w jednym z pokoi nauczycielskich. W sumie jest nas tutaj sześcioro. Wszyscy są mili, ale nigdy się do mnie nie odzywają, oczywiście poza “hello” i “bye”. Dziwi to o tyle, że o ile się nie mylę, dwie z tych osób, to nauczycielki angielskiego, więc teoretycznie powinny chcieć ze mną rozmawiać, a w ogóle tego nie robią. Wyjątek stanowi Jin, która bardzo słabo mówi po angielsku i zazwyczaj mnie nie rozumie, a ja muszę bardzo się starać żeby zrozumieć co ona chce mi przekazać. W związku z tym, przez większą część moich “office hours” zajmuję się sama sobą, czytam newsy i piszę tego bloga.

Uczyć zaczęłam od poniedziałku 4 maja, a teraz, gdy to piszę, jest już trzeci tydzień. W pierwszym tygodniu miałam 15 lekcji, ale później dostałam jeszcze trzy klasy, więc teraz mam dość napięty grafik. 18 lekcji to naprawdę sporo, zwłaszcza w chińskiej szkole, gdzie liczba uczniów w klasie to ok. 46. Prawie 50 osób siedzi i nie spuszcza ze mnie wzroku, a ja cały czas muszę być skoncentrowana i jeszcze mówić tak, żeby chcieli mnie słuchać. Co gorsza, muszę mówić bardzo powoli i wyraźnie, bo inaczej mnie nie zrozumieją. Jest to dla mnie dość trudne, bo jestem nauczona mówić dość szybko. Co więcej, już po kilku pierwszych lekcjach, zaczęło mnie boleć gardło, ale na szczęście Jin dała mi przenośny mikrofon. Inni nauczyciele też często ich używają. Bardzo to pomaga, bo nie trzeba wytężać głosu.

Przed przyjazdem do Chin, mieliśmy z Kasprem wyobrażenie, że w chińskich szkołach jest dyscyplina i porządek. Swego czasu sporo się słyszało o tym, jak dużo dodatkowych zajęć mają chińskie dzieci i o tym, że jeśli rodzice mogą mieć tylko jedno dziecko, to zapełniają mu grafik, żeby tylko było jak najlepiej wykształcone. Myśleliśmy, że nauczyciel ma autorytet, a dzieci chodzą jak w zegarku, a na lekcjach jest cisza i spokój.

Niestety bardzo szybko okazało się, że nie jest to prawda. Dzieci robią co chcą, a nauczyciele praktycznie w ogóle nie zwracają na to uwagi. Podczas przerw na korytarzach jest jak w zoo. Dzieci biegają, biją się i krzyczą wniebogłosy. Nikt nigdy nie zwraca im uwagi. Nauczyciele po prostu przechodzą obok.

Ja uczę czwartą i piątą klasę, więc są to małe dzieci i podczas lekcji nie jest jeszcze tak tragicznie, ale w Ningbo, gdzie uczyłam w liceum, utrzymanie dyscypliny było praktycznie niemożliwe. Do uczniów nie docierały żadne upomnienia.

Podczas moich pierwszych lekcji w Suzhou było bardzo spokojnie, bo dzieci były tak mną zainteresowane, że nie spuszczały ze mnie wzroku. Teraz jednak już trochę się do mnie przyzwyczaiły i niektóre zaczynają być niegrzeczne.

Dużym plusem niewątpliwie jest to, że w tym wieku dzieci jeszcze chętnie się zgłaszają. Jak uczę ich nowych słówek, a później je literujemy, to za każdym razem widzę las rąk. Jeśli zadaję im łatwe pytania, to też chętnie się zgłaszają. Na koniec lekcji zazwyczaj ćwiczymy mówienie i proszę żeby ułożyli kilka zdań na jakiś temat. Jeśli stworzę dwie drużyny: chłopców i dziewczynek i zacznę dawać punkty za dobre odpowiedzi, to wpadają w szał i niektóre osoby zgłaszają się nawet po kilka razy, żeby tylko ich drużyna wygrała.

Problemem jest to, że chińscy nauczyciele wszystkiego uczą ich na pamięć. W książkach są zdania i zamiast służyć jako przykłady, są po prostu zapamiętywane przez te dzieciaki. Strasznie trudno jest mi wytłumaczyć im, żeby wymyślili swoje własne odpowiedzi. Na przykład, w pierwszym tygodniu uczyłam czwartą klasę o porach roku. W książce było napisane, że na wiosnę można puszczać latawce i nagle okazało się, że wszystkie dzieci, we wszystkich klasach, na wiosnę puszczają latawce. Tylko kilkoro najlepszych uczniów posiliło się o inne przykłady i mówiły, że na przykład lubią wiosnę, bo grają wtedy w piłkę nożną.

Jeśli wyświetlę im na tablicy pytania i podam przykładowe odpowiedzi, po czym kilkakrotnie powiem, że to są tylko przykłady i żeby nie używali takich samych, to i tak większość z nich przepisze je z tablicy. Zawsze proszę Jin żeby powiedziała im jeszcze po chińsku, żeby wymyślali swoje odpowiedzi, ale ona chyba też nie do końca rozumie o co mi chodzi. Na przykład w zeszłym tygodniu rozmawialiśmy o ubraniach i wyświetliłam na tablicy przykładowe zdania, że w zimie jest zimno, więc noszę płaszcz i szalik. Jeden chłopiec wstał i powiedział, że w zimie nosi sweter i rękawiczki (albo coś w tym stylu). Powiedziałam, że dobrze i chciałam żeby dostał punkt, ale Jin zauważyła, że chłopak nie powiedział, że w zimie jest zimno. Ja na to, że nie szkodzi, że nie musi być tak samo, ale ona i tak nie dała mu punktu.

Co do moich początków w tej szkole, to warto zaznaczyć, że zostałam naprawdę dobrze przyjęta przez dzieciaki. Jak już wspomniałam, na pierwszych lekcjach nie odrywały ode mnie wzroku i były pełne entuzjazmu. Jin powiedziała, że bardzo mnie lubią. Poza tym, rozdałam niezliczoną liczbę autografów, bo wiele z nich chciało mieć mój podpis w swoich notesikach albo książkach. Jedna dziewczynka narysowała dla mnie obrazek, a dwaj chłopcy przynieśli mi do gabinetu różę, którą sami zrobili. Niedawno dwie dziewczynki powiedziały mi też, że mnie kochają. Reasumując, dzieciaki są fajne. Czasami trochę rozrabiają, ale generalnie nie mogę na nie narzekać. Z początku żałowałam, że będę uczyć tak małe dzieci, bo wiedziałam, że będę musiała bardzo powoli mówić i robić z nimi same podstawowe rzeczy, ale teraz już wiem, że wyszło mi to na dobre.

Co do Jin, to też jest super. Jako jedna z nielicznych Chinek, a właściwie jedyna, jaką do tej pory poznałam, jest cicha i zupełnie normalnie się zachowuje. Zawsze uśmiechnięta i bardzo pomocna, a w dodatku kochana, bo ostatnio przynosi mi sporo jedzenia. Zmartwiła się, że mało jem na stołówce (bo jedzenie jest obrzydliwe) i wciąż dostaje od niej shan zhu (takie owoce, których przed przyjazdem do Chin nigdy nie widziałam), słodycze, a nawet całe posiłki.

Napisane przez

Małgorzata Kluch

Cześć! Tutaj Gosia i Kasper. Blog wysrodkowani.pl jest poświęcony podróżom i życiu w Chinach. Po pięciu latach spędzonych w Azji i eksploracji tamtej części świata, jesteśmy z powrotem w Europie, odkrywając nasz kontynent.